koniec hollywood katastrofa

Potężny kryzys w Hollywood, to początek końca branży filmowej, jaką znamy

7 minut czytania
Komentarze

Obecnie trwające strajki scenarzystów i aktorów to tylko wierzchołek góry lodowej. Hollywood jest w potężnym kryzysie, jakiego branża filmowa za oceanem nie widziała co najmniej od pół wieku. Na ten moment happy endu nie widać. Czy to początek końca Fabryki Snów?

Hollywood – gdy sny zamieniają się w koszmary

She Hulk krzyk Disney
Fot. Disney

Hollywood nie od dziś ma problemy. Paradoksalnie początkiem obecnej sytuacji był ten wielki boom na adaptacje komiksów, który w pełni rozwinął skrzydła w drugiej dekadzie XXI wieku. Początkowo wszystko wyglądało bajecznie – filmy notowały rekordowe przychody, ludzie tłumnie odwiedzali kina. Dodatkowo powroty filmów z serii Star Wars oraz nowe odsłony Szybkich i wściekłych oraz Jurassic World, które notowały miliardowe wpływy w kasach kin, tylko pobudzały entuzjazm i apetyt hollywoodzkich studiów. W tym samym czasie na horyzoncie zaczęły wyrastać serwisy streamingowe, które odebrały kinom sporą część widowni. Do tego dodajmy sobie COVID-19 i wszystkie skutki powiązane z pandemią, która dodatkowo zabrała kinom widownię (oraz przychody). Nie pomógł też fakt, że niektóre serwisy streamingowe udostępniały kinowe blockbustery równolegle z premierą kinową, albo zamiast niej, albo ok. miesiąc czasu po premierze w kinach. Ten proceder zresztą trwa do dziś. Ale cofnijmy się jeszcze do wątku miliardowych wpływów filmów, głównie superbohaterskich. Niestety te z początku wydawały się istnym El Dorado, ale Hollywood nie potrafiło spojrzeć na sytuację w dłuższej perspektywie czasu, jednocześnie coraz częściej ignorując jakość scenariuszy oraz nie szanując kultowych bohaterów z uwielbianych franczyz albo próbując ciągle tworzyć je na nowo w postaci remaków. Rzeczywistość upomniała się o swoje w momencie, gdy nagle formuła kolejnych części Jurassic World, Szybkich i wściekłych, a przede wszystkich filmów superbohaterskich, zaczęła się wyczerpywać. Skrypty okazywały się coraz gorsze, główni herosi przestali przypominać siebie samych, w ich miejsce zaczęto wtłaczać mniej interesujące postaci, przeważnie reprezentujące mniejszości wszelkiej maści, głównie z powodu poprawności politycznej.

Przeczytaj także: Disney, Marvel i DC w panice. 

Przez prawie dekadę to głównie filmy Marvela i Disneya ciągnęły frekwencję w kinach na całym świecie. Teraz gdy oglądalność filmów superbohaterskich, poza kilkoma wyjątkami, trochę „siada”, to się okazuje, że w kinach są już totalne pustki. I zaczyna się problem. Bo nie bardzo widać co by mogło zastąpić szał na punkcie MCU i remaków Disneya. Przed dekady kino rozrywkowe było co sezon nie lada wydarzeniem ze względu na rozwijającą się technologię. Od początku kina do roku 2010 co jakiś czas przekraczano kolejne nowe szlaki i progi rozwoju technologicznego oraz narracyjnego. Zmieniał się sposób filmowania, montaż, sztuka operatorska, a przede wszystkim warstwa wizualna, w tym efekty specjalne. Sam jeszcze miałem szczęście, że zdążyłem załapać rzutem na taśmę na ostatnie wielkie przełomy w kinie czyli m.in. „Jurassic Park” czy „Matrix”, pamiętam zachwyty na cyfrowym Gollumem, o którym mówiono nawet w wydaniach Wiadomości. Ostatnim wizualnym kamieniem milowym w warstwie technologii był „Avatar” z 2009 roku. Od tamtego czasu globalny widz w kinie nie dostał niczego, czego by już wcześniej nie widział. I raczej już nie dostanie nic przełomowego. A w sytuacji, gdy pod ręką ma serwisy streamingowe, to nawet jeśli nie oferują one nic fenomenalnego, już prędzej coś tam obejrzy, niż pójdzie do kina. Gdy dodamy sobie do tego gry wideo, które wydają się powoli wchodzić w miejsce niegdysiejszych kinowych blockbusterów, to naprawdę przyszłość kina nie jawi się dobrze. Po ubiegłorocznym sukcesie filmu „Top Gun: Maverick” cała branża upatrywała w „Mission: Impossible: Dead Reckoning” kolejnego filmowgo zbawiciela jadącego na nazwisku Toma Cruise’a. Tymczasem okazało się, że choć wpływy z weekendu otwarcia są solidne (ponad 230 mln dol. w skali globu) to jednak trudno tu mówić o kasowym fenomenie. Tym bardziej, że film ten kosztował ok. 300 mln dol. co oznacza, że musiałby zarobić ok. 1 mld dol., by studio mogło mówić o większych zyskach.

Podobna, a wręcz gorsza, sytuacja ma miejsce z nowym „Indianą Jonesem” i „Flashem”. Obie te produkcje dołączą do grona największych kasowych klap w historii. Ludzie po prostu średnio chcą chodzić do kin. Przed nami jeszcze premiery „Barbie” oraz „Oppenheimera” i tutaj zobaczymy jaki tkwi potencjał. Głośna i mocno promowana „Diuna, część 2” oczywiście szykuje się na wydarzenie sezonu, ale zwracam uwagę na to, że część pierwsza zarobiła raptem koło 400 mln dol., przy budżecie ponad 160 mln dol (a więc nie przyniosła wiele zysku studiu), więc nigdzie nie jest powiedziane, że część druga stanie się jakimś kasowym Behemotem.

Strajk! Strajk! Hollywood w ogniu

Fot Warner Bros Media

Jakby jeszcze serwisy streamingowe, pandemia i wyczerpanie się pomysłów nie były wystarczające, to dogorywające Hollywood dobija obecnie strajk scenarzystów oraz strajk aktorów. Wśród postulatów znajdziemy np. wyrównanie stawek minimalnych dla aktorów o wartość inflacji czy doprecyzowanie zasad dotyczących zgody na wykonanie cyfrowego wizerunku, jego późniejsze wykorzystanie oraz opłaty za jego wykorzystanie. Domagają się także wynagradzania w oparciu o wpływy platform streamingowych. Podobnie jest w przypadku scenarzystów, którzy walczą o większe wynagrodzenia. W tle są też obawy w całej branży dotyczące dramatycznie szybkie rozwoju Sztucznej Inteligencji. Strajkujący i studia raczej nieprędko dojdą do porozumienia. To już w tej chwili sprawiło, że Hollywood właściwie stanęło. Aktorzy mają zakaz promocji filmów ze swoim udziałem, ale przede wszystkim nie mogą w ogóle pracować na planach ani nawet brać udziału w castingach. Scenarzyści, przynajmniej oficjalnie, nie mogą pracować nad żadnym skryptem. Skutki tego są takie, że w chwili obecnej produkcja całej masy filmów i seriali została wstrzymana. Wiele filmów i seriali w ogóle nie zaczęło swojej fazy produkcyjnej. Już więc w tej chwili musimy się nastawić na to, że w 2024 roku nie będziemy mieli wiele do oglądania, zarówno w kinach jak i w streamingu.

Producent filmowy Barry Diller stwierdza, że jeśli do września obie strony się nie dogadają to Hollywood czeka upadek. I to taki raczej nie do naprawy. Każdy kolejny tydzień strajków prowadzi do tego, że także i rok 2025 szykuje się jako dość biedny w treści filmowo-serialowe. A nie mówimy tu tylko o kinach, które czeka dramat. Mowa także i o serwisach streamingowych, które bez większości głośnych premier w danym roku będą stawać przed faktem licznych rezygnacji ichniejszych subskrybentów. Przyszłość naprawdę nie rysuje się optymistycznie. Pytanie tylko czy czeka nas po prostu branżowe przetasowanie i zmniejszenie znaczenia Hollywood na rzecz np. gier wideo i treści social mediowych? Czy możemy mówić o decentralizacji i tym samym realnym upadku Hollywood? Tylko, jeśli to nastąpi, czy to dobrze? Wiem, że wielu ludzi lubi wieszać psy na Fabryce Snów, ale gdy Hollywood sprawnie funkcjonowało, to było w stanie dostarczyć masę świetnych widowisk, z których wpływy można było przeznaczyć na mniejsze, ambitniejsze produkcje w obrębie danego studia. I każdy był zadowolony. Hollywood w tej chwili ewidentnie nie działa, a i serwisy streamingowe niby funkcjonują dobrze, ale w większości przynoszą studiom spore straty. Disney dla przykładu na streamingu w 2023 roku stracił ponad 650 mln dol. Nie wiem też, czy decentralizacja byłaby dobrym rozwiązaniem. Zdecentralizowane kino europejskie czy azjatyckie nie działa jednak tak sprawnie. Być może to jest dobry czas, by się przyzwyczaić się do świata bez Hollywood?

Motyw