Sound of freedom kontrowersyjny film z 2023 roku handel dziecmi

Sound of Freedom. Dźwięk wolności – recenzja. Film, który zbawi Hollywood?

7 minut czytania
Komentarze

Po niezwykle udanej podróży przez amerykańskie kina w końcu jeden z najgłośniejszych i najbardziej kontrowersyjnych filmów 2023 trafia do polskich kin. Czy „Sound of Freedom. Dźwięk wolności” jest warty obejrzenia?

Sound of Freedom. Dźwięk wolności – opis fabuły filmu

sound of freedom jim caviezel kontrowersje

Głównyn boahterem filmu jest Tim Ballard (w którego wciela się Jim Caviezel), agent rządowy, którego zadaniem jest łapanie przestępców molestujących dzieci. Jest zmęczony światem i rozczarowany swoją pracą. Nawet jeśli udaje mu się dorwać oprawców, to ofiary rzadko wychodzą całe. Po tym, jak Ballard ratuje młodego chłopca, Miguela, jego obsesją staje się ratowanie także jego siostry, Rocio, która wciąż jest w niewoli. Ballard rekrutuje Vampiro (Bill Camp), byłego księgowego mafii, który obecnie pracuje nad ratowaniem nieletnich niewolnic seksualnych, aby pomógł mu on w realizacji ambitnego planu mającego na celu uratowanie nie tylko jednego życia, ale wielu.

Sound of Freedom. Dźwięk wolności – film głośniejszy od Barbie?

sound of freedom film 2023 opinia kontrowersje

Choć „Sound of Freedom” nie jest filmem kompletnie nieudanym, to jednak dla mnie historia jego podróży do amerykańskich i światowych kin, a potem popularności, którą zyskał, jest ciekawsza od niego samego. Obraz ten powstał z początku z pieniędzy należącego obecnie do Disneya studia Fox, który wyłożył na niego prawie 15 mln dol. Disney w obliczu pandemii postanowił odłożyć go na półkę. W tym czasie małe studio o profilu chrześcijańskim Angel Studios odkupiło od Disneya prawa do filmu za 5 milionów dolarów (które zostały zebrane w internetowej zbiórce, na którą złożyło się tysiące ludzi). I nikt nie przypuszczał, że „Sound of Freedom” zarobi jakiekolwiek pieniądze. Celowano raczej w dystrybucję w streamingu. Szósty zmysł Angel Studios okazał się skuteczny i dał światu iście hollywoodzką historię sukcesu. Na dziś dzień „Sound of Freedom” zarobił na całym świecie prawie 200 mln dol., z tym że należy zaznaczyć, że o ile w USA jego kinowy żywot powoli dobiega końca, tak w Europie i reszcie świata dopiero rozpoczyna swoją przygodę. Disney z pewnością pluje sobie teraz w brodę, szczególnie w roku, w którym zanotował tyle wielkich klap finansowych. „Sound of Freedom” już teraz należy do największych kasowych przebojów roku i jednego z najbardziej dochodowych filmów dekady. Trudno by było inaczej, gdy film zarabia ponad 10 razy więcej, niż wynosił jego budżet.

Ale to jeszcze nie wszystko. „Sound of Freedom” został też wtłoczony w bitwę ideologiczną pomiędzy lewicą i prawicą. Lewicowy uznali go za film, który trzeba zbojkotować, z kolei prawica za film, który stanowi odtrutkę na przeżarte lewicowymi ideologiami Hollywood. Do tego grający główną rolę Jim Caviezel budował etos „Sound of Freedom” przedstawiający go jako dzieło, którego boją się obecne elity. Po drodze pojawiły się też poszlaki wskazujące na powiązania z sektą QAnon. Słowem perfekcyjne wypozycjonowanie filmu na samym środku pola bitwy ideologicznej, która toczy się obecnie w mediach, social mediach i umysłach milionów ludzi na całym świecie. Jakimś sposobem „Sound of Freedom” stał się swoistym sztandarem prawicy, który każdy przedstawiciel tej linii politycznej musi obejrzeć, a z kolei lewica powinna go omijać szerokim łukiem. Skutek? No taki jak pisałem wyżej – „Sound of Freedom” to jeden z największych przebojów tego roku.

Przeczytaj także: Najlepszy film akcji lat 90. obejrzysz za naprawdę śmieszne pieniądze. Najgorszy też.

I jak również pisałem wyżej, opisana przed chwilą historia losów tego filmu jest ciekawsza niż sam film. Bo „Sound of Freedom” nie jest ani żadnym „katolickim filmem”, nie jest też dziełem wybitnym, jak również nie jest też produkcją, na którą kompletnie szkoda czasu. Jeśli lubicie mocne, bezkompromisowe thrillery, nawiązujące raczej do atmosfery tego typu produkcji z przełomu lat 80. i 90. i właśnie czegoś takiego wam brakowało we współczesnym kinie, to „Sound of Freedom” powinien przypaść wam do gustu. To w gruncie rzeczy prosty i klarowny przedstawiciel kina eksploatacyjnego, w którym postawa słusznego oburzenia zapewnia alibi dla fascynacji ukrytym złem, połączonej dodatkowo ze strachem przed skorumpowanymi obcokrajowcami. W tym względzie rzeczywiście można doszukiwać się motywów, które wyznawcy QAnon mogli podchwycić dla siebie. Nie to jest jednak wielkim problemem tej produkcji. Nie stanowi również wielkiej wady to, że „Sound of Freedom” uszyty jest ze znanych nam schematów. Nie zobaczycie tutaj niczego, czego byście nie widzieli oglądając podobnego typu kino eksploatacyjne z lat 70., 80., czy 90. Jak wspominałem dla wielu widzów to właśnie może być zaletą. Gorzej jednak można odebrać to, że trwający 131 minut film jest ogólnie rzecz biorąc… nudny. Choć sama historia jest dość wciągająca, to nie ma w niej wystarczającego napięcia, by utrzymać widza w pełni uwagi przez tak długi czas trwania. Twórcy dodatkowo zdecydowanie za często uderzają też w tony melodramatyczne, które są tu kompletnie niepotrzebne i spłycają oglądaną przez nas historię. Są oczywiście w „Sound of Freedom” momenty artystycznych przebłysków, które robią pozytywne wrażenie, jak chociażby przejmujący monolog Vampiro w środku filmu, scena operacji na wyspie jest ekscytująca, świetna jest także ta, w której Ballard i Vampiro szukają Rocio i wkraczają na terytorium rebeliantów w Kolumbii. Ale funkcjonują one raczej w oderwaniu od o wiele słabszej reszty, która nigdy nie tworzy płynnej, spójnej i w pełni rozrywkowej całości. Czuć też, że autorzy wyraźnie wzorowali się na „Sicario”, jednak niestety do finezji, elegancji i sprawności technicznej Denisa Villeneuve’a i Rogera Deakinsa sporo im brakuje. Widać to głównie po rozedrganym, chaotycznym montażu, który momentami nie ułatwia oglądania tego filmu.

Przeczytaj także: Mortal Kombat 1 na zwiastunie premierowym. Nadciąga nowa era brutalności.

Sound of Freedom. Dźwięk wolności – ocena filmu

„Sound of Freedom” niby oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, ale twórcy filmu zrobili z niego nadmiernie melodramatyczną i nie do końca wciągającą typowo hollywoodzką opowiastkę o białym zbawicielu porywanych dzieci. Sam Ballard, który jest prawdziwą postacią, przedstawiony tu został jak mikstrura Jasona Bourne’a, Bonda i Batmana co raczej nie jest pełnym odzwierciedleniem rzeczywistości. Oczywiście na podstawowym poziomie „Sound of Freedom” to przyzwoity thriller dla widza głodnego tego typu historii, ale nie wychodzi poza solidną średnią. Jak pisałem wyżej, jest w nim kilka świetnych momentów, które mocno oddziałują na widza, film ten podejmuje też szalenie ważny temat, o którym warto mówić, ale niestety zbyt często jest to wszystko przygniatane przez niedobory narracyjne twórców.

Jak zwykle muszę się jeszcze na koniec przyczepić szczegółów. Tym razem znowu dystrybutor podjął przedziwną decyzję związaną z polskim tytułem. Rodzimi dystrybutorzy popełniają chyba wszystkie możliwe błędy bądź dziwne decyzje jakie tylko są możliwe. W przypadku „Sound of Freedom. Dźwięk wolności” dostaliśmy nie wiadomo czemu tytuł angielski i obok niego ten sam tytuł tylko po polsku. Rzecz iście bezsensowna. Sam „Dźwięk wolności” by nie wystarczał? Od biedy można by już zostawić „Sound of Freedom”. Zresztą i tak każdy kupujący bilet w kinie czy później szukając go w streamingu nie wypowie pełnego tytułu. Dziwne to, ale nie pierwszy już raz polscy dystrybutorzy posługują się jakąś dla siebie tylko zrozumiałą logiką…

Ogólna ocena

5/10

Motyw