365 dni Ten dzien najgorsze filmy

Blondynka, Thor: Miłość i grom, Niewidzialna wojna i sequel 365 dni. Najgorsze filmy 2022 roku

9 minut czytania
Komentarze

Każdy rok przynosi nam filmy zarówno dobre, jak i złe — powiedziałby zapewne Paulo Coelho. Idąc tropem tych jakże trafnym wniosków, przyszła pora byśmy przyjrzeli się produkcjom, które rozczarowały nas najbardziej w mijającym roku. W zestawieniu najgorsze filmy 2022, które mogliśmy oglądać w kinach bądź serwisach streamingowych, nie zabraknie zarówno wielki widowisk, jak i filmów ambitniejszych, które jednak nie wypełniły swego potencjału nawet w połowie. Zaczynamy!

Thor: Miłość i grom

„Thor: Miłość i grom” idealnie podsumowuje wszystko, co złe w 4. fazie Marvel Cinematic Universe. Lubiane przez nas postaci z poprzednich filmów kompletnie nie przypominają samych siebie, cały film to przedziwna wolta tonalna względem poprzedników i wydaje się parodią nawet i tak luzackiego „Thor: Ragnarok”. Reżyser Taika Waititi nie traktuje poważnie zupełnie niczego w uniwersum Marvela. Oczywiście nie musi traktować poważnie tego świata, ale skoro już dostaje zlecenie reżyserii i napisania scenariusza to wypadałoby wykazać się chociaż odrobiną szacunku do postaci oraz ich fanów. Tymczasem Waititi robi sobie jaja ze wszystkiego — zobaczymy tu nieśmieszne podśmiechujki z tragedii wywołanej przez Thanosa, Thor w tym odcinku jest totalnym idiotą, fabuła przypomina epizody serialu „Latający cyrk Monthy Pythona”, kolejne nieśmieszne żarty pojawiają się w tym filmie co kilka minut, bez względu na to, czy pasują do nastroju, czy nie. Nic tu nie trzyma się kupy, całość jest tandetnie wyglądającym kolorowym i pstrokatym bałaganem. Jeśli Waititi, który jest bez wątpienia obecnie najbardziej przereklamowanym reżyserem w Hollywood, wyreżyseruje jeszcze jeden odcinek Thora, to już bezpowrotnie zniszczy tę postać.

Pełną recenzję filmu „Thor: Miłość i grom” przeczytacie na naszym portalu.

Plan lekcji

Z jednej strony miałem nadzieję, że polski film akcji „Plan lekcji” w końcu zakończy klątwę nieudanych filmów w tym gatunku na rodzimym rynku i pokaże światu, że i my potrafimy zrobić efektowne kino. Z drugiej bolesne doświadczenia z przeszłości oraz fakt, że za wszystkim stoi Netflix, nie napawał optymizmem. No i niestety, nie udało się, znowu. „Plan lekcji” sprawia wrażenie bzdury pisanej przez 8-latka i trochę tak też traktuje swojego widza. Scenariusz to posklejana niechlujnie zbitka schematów gatunkowych, które kompletnie nie trzymają się kupy. Montaż jest marny, sceny walk prawie amatorskie, aktorstwo drewniane. Najgorsze jednak jest to, że „Plan lekcji” jest zwyczajnie nudny, wręcz nijaki, a to sprawia, że nie da się nawet afirmować jego nieporadności i mimo tego oglądać go dobrze się bawiąc.

Pełną recenzję filmu „Plan lekcji” czytacie na własną odpowiedzialność.

Morbius

Adaptacje komiksów Marvela od studia Sony to przedziwny twór. Z jednej strony przynależą do blocbusterów klasy B z okolic 2004 roku, a z drugiej wydają się ich nieudanymi parodiami. Anachronizmy mieszają się tu z partactwem na skalę dawno już niewidzianą. Wystarczy wspomnieć „Venoma”, który zbrukał tę postać nie do zmycia. Morbius miał o tyle szczęście, że Sony oszczędziło tej postaci żenujący los, który spotkał Venoma, ale tak czy tak, film o jego przygodach to, nomen omen, anemiczny potworek. Ma marne tempo, przewidywalną fabułę, zero większego napięcia, kiepskie efekty specjalne (chwilami naprawdę myślałem, że ten film przeleżał w szafie od 2004 do dziś) i sceny akcji, które nie mają nic specjalnego do zaoferowania, bo są po prostu słabe i pozbawione jakiejkolwiek atrakcyjności. Jared Leto jest tu tak drewniany, jak to tylko możliwe. Część widowni chciała traktować ten film jako żart i przez moment hasło „It’s Morbin time” było w miarę popularne w sieci, ale mimo wszystko jest to żart z bardzo długą brodą, tudzież kłami. A, i miał to być pierwszy komiksowy horror z prawdziwego zdarzenia. Czy muszę w ogóle pisać, że „Morbius” kompletnie nie straszył? Chyba nie…

Pełną recenzję filmu „Morbius” znajdziecie na naszym portalu.

Moonfall

Pamiętam, że po filmie „2012” zastanawiałem się razem ze znajomymi, cóż też Roland Emmerich będzie musiał wymyślić, by przebić swoje „opus magnum destrukcji”. I mówiłem wówczas, że po pokazaniu apokalipsy na Ziemi, tym co przebije „2012”, będzie jedynie zderzenie Ziemi z inną planetą. I proszę, ponad dekadę później w kinach pojawia się „Moonfall”, nie wiedzieć czemu nieprzetłumaczony w tytule na polski. Wprawdzie w „Moonfall” bohaterzy mierzą się ze zderzeniem Ziemi z Księżycem, a nie planetą jako taką, ale na tym poziomie to już zwykła semantyka. Przyznaję, „Moonfall” jest tak zły, bzdurny i fatalnie napisany, że chwilami można się na nim nieźle bawić. Natomiast to, że twórcy sami z siebie umieścili tu odniesienia do „Kosmicznych jaj” sprawiają, że nie da się tego filmu traktować na poważnie, choć podany nam on został z poważną miną. Jeśli macie ochotę na efekciarski odmóżdżacz najwyższej próby, to zapraszam do oglądania, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że to naprawdę nędzne kino.

Jurassic World: Dominion

Tym, co najlepiej wyszło filmowi „Jurassic World: Dominion”, oraz całej serii „Jurassic World” jest uświadomienie wszystkim, jak znakomita była poprzednia seria „Jurassic Park”. Nowe odsłony to marny cień trylogii zapoczątkowanej przez Stevena Spielberga. „Dominion” nawet nie stara się za bardzo zaciekawić widza. Fabuła nie ma sensu, bohaterowie są nijacy i co chwila robią bądź mówią głupoty. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że dinozaurów tu jest jak na lekarstwo. Trochę tak, jakby twórcy celowo podejmowali możliwie najgorsze decyzje. Chwilami „Jurassic World: Dominion” to film tak zły i głupi, że aż trudno uwierzyć, iż przynależy do tej samej serii co oryginalny „Jurassic Park”. Dodatkowo w tej odsłonie twórcy postanowili pobawić się z takimi gatunkami jak kino przygodowe, ale te bliższe grom wideo czy paroma wątkami, które bardziej pasowałyby do filmów o Jamesie Bondzie. Mimo wszystko dominuje tu głównie nuda na zmianę z głupotą. Jeden z najgorszych blockbusterów dekady.

Pełną recenzję filmu „Jurassic World: Dominion” znajdziecie i na naszym portalu.

Blondynka

Ten film to nic więcej niż potworne znęcanie się nad Marylin Monroe, której Hollywood nie jest w stanie dać spokoju nawet po śmierci. Najbardziej obrzydliwe w tym filmie jest to, że oparty został na pół fikcyjnej biografii Marylin Monroe, która celowo „podkręciła” pewne fakty albo zawarła wydarzenia, które nie miały miejsca, po to, by stworzyć jak najbardziej martyrologiczny portret tragicznej ikony kina. Oglądamy tu Monroe, która niemalże w każdej scenie cierpi, jest krzywdzona, wykorzystywana, traumatyzowana, seksualizowana, poniżana, gwałcona. „Blondynka” nadmiernie często wchodzi w rejony zwykłego torture porn przebranego za (pseudo) artystyczną (i chwilami surrealistyczną) biografię, która nawet nie jest w pełni biografią. Film ten wykrzywia jej obraz, robi sensacyjną, tabloidową opowieść dla mas, która ma zwracać na siebie uwagę mas tym, jak bardzo jest okrutna i jak bardzo portretuje uprzedmiatawianie Monroe. Ana De Armas zagrała tu dobrze, ale to nie jest rola warta jej talentu. Reżysersko z kolei to popis dyletanctwa.

Pełną recenzję filmu „Blondynka” przeczytacie na naszym portalu.

Amsterdam

Dawno już nie widziałem filmu z tak znakomitą obsadą, który byłby tak marnie napisany i wyreżyserowany. To jedna z tych produkcji, która idealnie pasuje pod określenie „artystyczna katastrofa”. Całość to istny chaos, oparty na dialogach, które często za długo tkwią w miejscu i na dobrą sprawę nic z nich nie wynika. Wspomniana wyżej obsada naprawdę imponuje. Christian Bale, Margot Robbie i John David Washington to role główne, a w pozostałych Rami Malek, Mike Myers, Michael Shannon, Robert De Niro, Zoe Saldana, Anya Taylor-Joy, a nawet Chris Rock i… Taylor Swift. Tylko co z tego, skoro większość z nich nie ma tu za wiele do grania i pojawia się raptem na parę chwil? Najlepiej z całego grona wypada Christian Bale, ale nie jest on w stanie uratować tej przedziwnej produkcji.

Pełną recenzję filmu „Amsterdam” przeczytacie na naszym portalu.

Niewidzialna wojna

„Niewidzialna wojna” to zapisany na taśmie filmowej dowód, że Patryk Vega jest ultranarcyzem. Reżyserzy co jakiś czas kręcą filmy opowiadające o sobie samych, filmy autobiograficzne, albo po części biograficzne. Vega poszedł krok dalej. On jawi się tu jako polski heros kina, niezrozumiany geniusz, buntownik walczący z systemem, niemal wybraniec Boży i w ogóle jednostka wybitna. W niego samego wcielił się Rafał Zawierucha, tylko dlatego, że grał Romana Polańskiego w filmie jednego z idoli Vegi, czyli Quentina Tarantino. Słowem, narcyzm do kwadratu pokazany dosłownie i symbolicznie. Megalomanię (choć to za „małe” słowo do określenia Vegi), arogancję i bufonowatość podkreślają co jakiś czas pokazywane na ekranie liczby widzów, którzy chodzili do kina na jego „dzieła”. Napisałem „chodzili”, bo chyba, na szczęście, era Patryka Vegi w polskim kinie dobiega końca. „Niewidzialna wojna” została obejrzana przez garstkę ludzi i wydaje się, że nawet jego fani nie są w stanie wybronić tej produkcji. A nawet chyba nie chcą.

365 dni: Ten dzień

Tego filmu nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Nawet sam tytuł brzmi niegramatycznie, tak samo, jak sequel „365 dni” ma problemy z filmową gramatyką. Fabularnie to po prostu dalszy ciąg jednej z najbardziej kuriozalnych historii miłosnych współczesnego kina, która normalizuje kulturę gwałtu, związki oparte na przemocy w myśl zasady „łobuz kocha najmocniej”. Podobnie jak część pierwsza, tak i „365 dni: Ten dzień” to film patologiczny i patologie promujący. Od strony wizualnej nie prezentuje się najgorzej, ale jest potwornie zagrany, jeszcze gorzej napisany (scenariusz to jakieś strzępy fabularne), niby pikantne sceny seksu nie mają w sobie nic nawet podstawowej erotyki. Najbardziej jednak mnie w tym wszystkim przeraża jego popularność i fakt, że widzowie, głównie kobiety, chcą tę filmową abominację oglądać i wiele z nich jest fankami tej historii i nie widzi w jej przekazie nic złego. Osobiście nawet się nie dziwię filmowcom, że chcą to dalej kręcić. Potwornie dziwię się widzom. Jeszcze zrozumiałbym szał na punkcie części pierwszej, bo była w pewnym momencie „nową” odpowiedzią na „50 twarzy Greya”. Ale, że po seansie „365 dni” widzowie tak samo rzucili się na sequel, to dla mnie oznacza, że nasza cywilizacja jest bliska upadkowi.

Motyw