Robert Downey Jr filmy Marvela Iron Man

Tarantino „obraża” aktorów Marvela, a Downey Jr. ma na to idealną odpowiedź

8 minut czytania
Komentarze

Quentin Tarantino wywołał niemałą burzę pośród społeczności fanów kina superbohaterskiego oraz aktorów grających tego typu postaci. Jego słowa nie pozostały bez echa i coraz to kolejni „marvelowscy” aktorzy czują się przywołani do tablicy. Głos zabrał też Robert Downey Jr.

Quentin Tarantino o marvelizacji Hollywood

Quentin Tarantino podcast wywiad YouTube
Fot. YMH Clips/YouTube

W trakcie jednego z wywiadów dla youtuboweogo podcastu, który Quentin Tarantino udzielił w ostatnim czasie, kultowy reżyser bez ogródek przyznał, że nie jest fanem filmów Marvela oraz tego, jak bardzo zmieniły Hollywood.

Nie kocham ich. Nie, nie – nie nienawidzę ich. W porządku. Ale nie jestem ich fanem. To znaczy, zbierałem komiksy Marvela jak szalony, kiedy byłem dzieckiem. Jest taki aspekt, że gdyby te filmy wychodziły, gdy miałem dwadzieścia kilka lat, byłbym cholernie szczęśliwy i uwielbiałbym je do granic. To znaczy, nie byłyby to jedyne filmy, które bym oglądał. Ale wiesz, mam prawie 60 lat. Nie, nie jestem nimi podekscytowany.

Mówi Quentin Tarantino

Trudno mu się dziwić i oczekiwać, by niemal 60-letni mężczyzna piał z zachwytu i chwalił filmy o superbohaterach. O ile oczywiście oczekujemy szczerej, a nie kurtuazyjnej opinii. A filmy o superbohaterach może podtrzymują fascynację kinem pośród mas i młodej widowni, ale poza tym nie są gatunkiem, który popycha kinematografię naprzód. Filmy Marvela, bo o nich głównie mowa, to tylko i aż widowiska, rzadko kiedy prezentują realnie interesujące fabuły, a i od strony formalnej przeważnie trzymają się bezpiecznych granic. W tej chwili już nawet technologicznie nie rozwijają kina, tak jak to było z blockbusterami od lat 80. do ok. 2010 roku. Problem w tym, że Quentin Tarantino poszedł dalej niż Martin Scorsese ze swoimi komentarzami. Stwierdził, że „marvelizacja” Hollywood zamieniła nam klasyczne gwiazdy filmowe na gwiazdy filmów Marvela.

Częścią marvelizacji Hollywood jest to, że masz wszystkich tych aktorów, którzy stali się sławni grając głównie marvelowskie postaci. Ale nie są oni gwiazdami filmowymi w prawdziwym tego słowa znaczeniu. To Kapitan Ameryka jest gwiazdą. Albo Thor jest gwiazdą. To znaczy, nie jestem pierwszą osobą, która to mówi. Myślę, że zostało to powiedziane milion razy, ale to jest jak, wiesz, to te postacie z danej franczyzy stają się gwiazdami.

Argumentuje Quentin Tarantino.

Coś w tym jest. Oczywiście ta opinia jest niekoniecznie w 100-procentach prawidłowa, gdyż są wyjątki jak np. Scarlett Johansson grająca Czarną Wdowę czy Samuel L. Jackson grający Nicka Fury’ego, którzy dołączyli do Marvela mając już niemały dorobek filmowy i popularność. Sam Robert Downey Jr., który jest absolutnie największą gwiazdą Marvela również był aktorem znanym na długo przed dołączeniem do MCU. Ale rzeczywiście, większość aktorów w obrębie filmów Marvela zyskała globalną i wielką sławę po rolach w tych produkcjach. Nawet jeśli nie były to ich pierwsze kroki w Hollywood, to jednak w czasach przed Marvelem byli znani w wąskim gronie widzów. Mark Ruffallo, Chris Evans, Chris Hemsworth, Tom Holland, Chris Pratt, Dave Bautista – można by tak wymieniać i wymieniać. A nawet i ci, którzy byli sławni przed Marvelem osiągnęli pułapy supersławy po występach w produkcjach MCU.

Przeczytaj także: Najlepsze filmy i seriale Marvel Cinematic Universe.

Założę się, że przed wystąpieniem w „Iron Man 2” niewielu widzów w skali świata widziało więcej niż dwa filmy ze Scarlett Johansson. Tak samo, jeśli chodzi o Roberta Downeya Jr., który przed filmem „Iron Man” nie należał do topowych gwiazd Hollywood, a wręcz był na obrzeżach branży. To rola Tony’ego Starka uczyniła z niego jedną z największych gwiazd wszech czasów. Jednak ta popularność zarówno w jego przypadku, jak i w przypadku innych aktorów MCU wyraźnie nie wybiega poza granice filmów Marvela. Właściwie to każdy film Downeya Jr. od 2008 roku, poza serią „Sherlock Holmes”, do dziś był klapą i mało kto oglądał go w roli innej niż Tony Stark. Analogicznie sytuacja ma miejsce przy okazji innych gwiazd filmów Marvela. Także zgadzam się z Tarantino, także dlatego, że era gwiazd kina już jakiś czas temu się skończyła. Od ponad dekady już dane nazwisko nie przyciąga ludzi do kin czy VOD, tak jak to miało miejsce w dawnych czasach. Jednymi z ostatnich klasycznych gwiazd Hollywood, które są gwarantem przyciągania dużej widowni są Tom Cruise, Brad Pitt oraz Leonardo DiCaprio. To prawdopodobnie ostatnie pokolenie starego modelu. Dziś do kin przyciągają franczyzy jak właśnie Marvel czy Star Wars albo pomysły na fabułę bądź rzeczy niestandardowe formalnie. Czasem zdarzy się jeszcze, że widzów przyciąga ciągle nazwisko reżysera, czyli np. Quentin Tarantino, Martin Scoresese bądź Christopher Nolan. Jednak to też obecnie wyjątki i jakoś nie widzę w młodszym pokoleniu następców, którzy byliby w stanie wyrobić dla siebie podobną markę. Dziś, chyba jak nigdy dotąd, liczy się głównie marketing, dobry zwiastun, który zbierze setki milionów odsłon i… to właściwie tyle. Jaki aktor gra w roli głównej to w tej chwili mało istotne. Oczywiście nie jest kompletnie bez znaczenia, bo oczywistym jest, że dobry aktor w odpowiedniej roli jest w stanie stworzyć kinową „magię” i ożywić daną postać. Nikt nie wyobraża sobie by Tony’ego Starka czy Wolverine’a mógł zagrać kto inny niż kolejno Robert Downey Jr. i Hugh Jackman. Sęk w tym, że aktorzy filmów Marvela są tak bardzo obecnie utożsamiani z tymi rolami, że na zawsze zostaną wyłącznie z nimi kojarzeni. Wydaje mi się, że głównie o tym mówi Quentin Tarantino. Jasne, Robert Downey Jr. jako Tony Stark to wabik i znak jakości dla widowni. Ale widownia przede wszystkim idzie obejrzeć film o Iron Manie, a nie przyglądać się kolejnym kreacjom aktorskim Downeya Jr.

Robert Downey Jr. kontra Quentin Tarantino

Robert Downey Jr Tony Stark Marvel

Sam zainteresowany, czyli Robert Downey Jr. zabrał głos w tej dyskusji. Aktor udzielił wywiadu serwisowi Deadline przy okazji promocji dokumentu o swoim ojcu o tytule „Sr.”, który można oglądać w serwisie Netflix.

Sądzę, że nasze opinie w tych sprawach wiele mówią o nas samych. Myślę, że jesteśmy w czasie i miejscu, do których nieświadomie się przyczyniłem, gdzie własność intelektualna ma pierwszeństwo przed zasadami i osobowością. Ale to miecz obosieczny. Kawałek własności intelektualnej jest tak dobry, jak talent ludzki, który go reprezentuje, i możesz mieć świetną własność intelektualną, nawet jeśli pochodzi od autora lub skarbu narodowego scenarzysty-reżysera, a jeśli nie masz właściwego rodzaju artysty grającego tę rolę, nigdy nie dowiesz się, jak dobre mogło to być.

Mówi Robert Downey Jr. w wywiadzie dla serwisu Deadline.

Wydaje mi się też, że toczenie twórczej wojny z samym sobą to strata czasu. Myślę, że jest to czas, kiedy wszystko wokół nas jest o wiele bardziej rozdrobnione. Rzucałem kamieniami w taki czy inny sposób… i w przeszłości reagowałem, gdy ludzie mówili rzeczy, które moim zdaniem dyskredytowały moją uczciwość… Teraz mówię: „Wiesz co? Dajmy spokój. Wszyscy jesteśmy społecznością. Jest wystarczająco dużo miejsca na wszystko” i dziękuję Bogu za „Top Gun: Maverick” i „Avatar: Istota wody”. To wszystko, co mam do powiedzenia. Potrzebujemy dużych rzeczy, aby zrobić miejsce na filmy mniejsze, skromniejsze, ambitniejsze.

Dodaje Robert Downey Jr.

Z nim też po części się zgadzam. O ile wcześniejsze komentarze na słowa Martina Scorsese czy Quentina Tarantino odnośnie do filmów Marvela były nacechowane emocjami i czystą polemiką ze strony innych aktorów, tak Robert Downey Jr. odznacza się o wiele zdrowszym i racjonalnym podejściem. Niemniej jednak to, co mówi, jest poniekąd oczywiste. Nie od dziś wielkie widowiska zarabiają dla danego studia wielkie pieniądze, by mogło ono finansować m.in. mniejsze projekty. Także i znani aktorzy chętnie grają w blockbusterach, gdyż liczą, że popularność ułatwi im zdobywanie ról w skromniejszych dziełach. To nic nowego w Hollywood.

Przeczytaj także: Norweski Troll depcze tegoroczne produkcje Marvela. Recenzujemy blockbuster od Netflix.

Jednak „marvelizacja”, o której wspomina Quentin Tarantino jest czymś nowym. Marvel wprowadził taśmową produkcję filmową na zupełnie nowy poziom, zdominował rynek jednym typem widowiska i właściwie jedną wielką historią rozbitą na kilkadziesiąt filmów. A nie jest przecież tak jak z innymi studiami, że to, co Marvel zarobi, to przeznaczy też nie tylko na kolejne sequele swoich widowisk, ale też na jakieś ambitniejsze i skromniejsze arthouse’owe produkcje. To zamknięty świat jednego modelu kina, który tylko zawęża horyzonty na dłuższą metę. Oczywiście można się cieszyć z tego, że filmy MCU podtrzymują ciągle modę na chodzenie do kina i oglądanie filmów na dużym ekranie. Tylko co z tego w sytuacji, gdy mówimy wyłącznie o jednym rodzaju kina oraz dużej, aczkolwiek tylko części widowni? Już lata temu przewidywałem, że przyszłość kina to wielkie widowiska, natomiast ambitniejszy repertuar znajdziemy w serwisach streamingowych i głównie w serialach. Nie sądziłem jednak, że to tak przyspieszy, oraz że te widowiska będą głównie w obrębie jednego uniwersum. Siłą rzeczy każda moda kiedyś mija, więc zastanawiam się, co będzie po tym, gdy i filmy Marvela przestaną być trendy? Na co wówczas ludzie będą chodzić do kina? Jeden wieli przebój typu „Top Gun: Maverick” na rok to za mało, by Hollywood przetrwało finansowo. Jestem naprawdę bardzo ciekawy tego, jak to wszystko się rozwinie.

Motyw