Rebel Moon Plakat filmowy przedstawiający grupę postaci z filmu science-fiction, w tym kobietę w płaszczu na pierwszym planie, mężczyznę z bronią oraz inne postacie w futurystycznych strojach, z latającym pojazdem w tle na czerwonawym niebie.
LINKI AFILIACYJNE

Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia – recenzja. Zack Snyder i jego Star Wars

8 minut czytania
Komentarze

Oto i jest, Star Wars Snyder Cut, czy jak to Netflix nazywa „Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia”. Fani Zacka Snydera w ekstazie, ale czy jego najnowsze dzieło to imponujący początek ciekawej serii science-fiction czy jednak wielkie kosmiczne rozczarowanie? Przeczytajcie poniżej.

Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia – o czym opowiada nowy film Zacka Snydera?

Grupa różnorodnie ubranych bohaterów stoi na pierwszym planie z postawą gotowych do walki, w tle widać zrujnowane, postapokaliptyczne otoczenie. Postaci z filmu Rebel Moon od Netflix
Fot. Netflix / materiały prasowe

„Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia”, czyli jedna z nowości na Netflix, przenosi nas do świata, w którym to złe Imperium rozkrada wedle uznania zasoby niczego nie spodziewających się planet. Na jednej z nich żyje sobie Kora (Sofia Boutella), która pracuje jako farmerka. Siły Imperium pod dowództwem Atticusa Noble’a przybywają do jej świata, by go rozgrabić, ale zostają powstrzymani przez naszą bohaterkę i innych . Nadejdą jednak posiłki i by móc je powstrzymać Kora wraz z Gunnarem (Michiel Huisman), jednym z podkochujących się w niej farmerów, postanawia zebrać ekipę. Proces ten stanowi większość filmu, wplatając znajome postacie, takie jak zhańbiony generał o imieniu Titus (niewykorzystany Djimon Hounsou), rozczarowany samuraj Nemezis (Doona Bae), imponujący, ale w rzeczywistości szlachetny rewolucjonista Darrian Bloodaxe (Ray Fisher), książę bez koszuli o imieniu Tarak (Staz Nair) i Kai (Charlie Hunnam), kosmiczny pirat, który jawi się niczym hipsterska wersja Hana Solo.

Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia – ale to już było…

Osoba w stroju ninja trzyma świecący czerwony miecz, stojąc w mrocznym pomieszczeniu z zamglonymi sylwetkami w tle.
Fot. Netflix / materiały prasowe

Jeśli czytając opis fabuły filmu „Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia” macie poczucie deja vu, to nie martwcie się, to tylko scenariusz Zacka Snydera, który jest tak bardzo odtwórczy jak to tylko możliwe. Gdy po raz pierwszy obejrzałem zwiastun „Rebel Moon” miałem pewne obawy, ale gdzieś tam skrycie liczyłem, że twórca „300” zapewni nam atrakcyjną rozrywkę nawiązującą do klasyki popkulturowej. Po seansie już wiem, że moje obawy były słuszne, bowiem Snyder nie nawiązuje, a zwyczajnie i ordynarnie zrzyna ze wszystkich znanych marek co popadnie. Od Star Wars, przez Diunę po Władcę Pierścieni.

Właściwie cały film skupia się wokół budowania drużyny, która stanie do walki z Imperium (czyli jest to kopia struktury fabularnej z fabuły pierwszej połowy „Siedmiu samurajów”). Różnica polega na tym, że u Snydera tempo wlecze się niemiłosiernie. Nie ma w tym wszystkim żadnego poczucia przygody, żadnej frajdy, aktorzy są sztywni, a jedyne oznaki życia widać w scenach z czarnym charakterem Atticusem, w którego z charyzmą wciela się Ed Skrein oraz w niektórych sekwencjach akcji. Czyli u Zacka Snydera po staremu. Chcecie obejrzeć dobry epizod Gwiezdnych wojen? To obejrzyjcie Gwiezdne wojny, nawet te od Disneya są (niestety) lepsze niż „Rebel Moon”, który jest marnym cieniem sagi, na której się wzoruje. To, że jest tu mroczniej i bardziej niegrzecznie nie sprawia z automatu, że mamy do czynienia z lepszą historią i lepszym filmem.

Przeczytaj także: Zostaw świat za sobą – recenzja. Zaskakujący film Netflixa od twórcy Mr. Robot.

Tutaj głównym punktem fabularnym jest hasło „faszyzm jest zły”. Reszta ma wyglądać cool. Nie ma tu miejsca na jakąkolwiek angażującą emocjonalnie opowieść, ani na jakikolwiek rozwój psychologiczny postaci. Zresztą po co, skoro postaci „Rebel Moon” trudno jakkolwiek polubić czy chociaż trochę im kibicować, bo są nakreślone tak słabo, jak to tylko było możliwe. Całość ogląda się trochę jak adaptację komiksu albo stron magazynu „Heavy Metal”, które nigdy nie powstały. Jeśli wadzi wam slow motion, to niestety mam złą wiadomość – Zack Snyder ciągle się w nim lubuje. Zobaczycie tu jedne z najbardziej niepotrzebnych scen w zwolnionym tempie w całej historii kina.

„Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia” to space opera z naciskiem na „opera” – nie ma kluczowego momentu, którego Snyder nie przebije sceną zwolnionym tempie, nie ma emocjonalnego rytmu, którego nie wzmocniłby chwytającą za uszy chóralną ścieżką dźwiękową. Reżyser jawi się tu niczym Ryszard Wagner ery CGI i Instagrama. Postaci mają imponujące muskulatury, absurdalnych kształtów bronie (w tym oczywiście miecze świetlne), noszą pretensjonalne imiona rodem ze sztuk antycznych (choć z jakiegoś powodu robot-narrator, odpowiednik C-3PO, któremu głos podkłada sam Anthony Hopkins nazywa się… Jimmy). Jeśli macie mentalność 13-latka, który uwielbia tego typu pretensjonalną przesadę to być może „Rebel Moon” się wam spodoba. Oczywiście trudno nie docenić momentami dobrej i ciekawej warstwy wizualnej, zarówno jeśli chodzi o zdjęcia jak i kostiumy.

Udał się też Snyderowi aspekt budowy świata przedstawionego, ale choć kino jest sztuką wizualną, nie da się tylko obrazem ciągnąć danego dzieła. A trudno jest poważnie traktować film, którego szczytem ironii mrugającej do widza okiem jest nazwanie głównego antagonisty Atticus (po jednym z najbardziej znanych pozytywnych bohaterów w historii kina) Noble (po angielsku znaczy: szlachetny). Na tym etapie stwierdzam, że ten film nie tylko jest skierowany do 13-latków, ale i przez 13-latka pisany. Nadmienię jeszcze, że Snyder za klika lat skończy 60-tkę co stawia go w trochę żenującym (i trochę smutnym) świetle podstarzałego „konia”, który ciągle ma mentalność podjaranego tanim efekciarstwem nastolatka.

Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia – ocena filmu

Postać w metalowej masce czaszki i czerwonym kapturze, w tle nieostra ciemna sceneria.
Fot. Netflix / materiały prasowe

Ogólnie rzecz biorąc „Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia” to bezwstydna kopia nieliczonej ilości filmów, książek, seriali i gier fantasy oraz science-fiction wciśnięta w jeden film. Nie znalazłem w dziele Snydera ani jednego motywu czy pomysłu, którego nie widziałbym już wcześniej zrobionego sto razy lepiej. Jasne, „Star Wars” też było mieszanką znanych wcześniej motywów i pomysłów, ale Lucas potrafił przetworzyć je w sposób świeży i kreatywny. Snyder po prostu powiela to, co było już powielane.

Przeczytaj także: Aquaman i Zaginione Królestwo – recenzja. Jason Momoa i James Wan mnie olali.

Co gorsza „Rebel Moon” trudno nawet uznać za film jakkolwiek oryginalny, bo choć Zack Snyder twierdzi, że to jego dzieło, to tak naprawdę jest to z grubsza nieoficjalny remake kultowego w niektórych kręgach filmu sci-fi klasy B produkcji Rogera Cormana „Bitwa wśród gwiazd” z 1980 roku (fabuła jest praktycznie taka sama). Który z kolei bym luźnym remakiem „Siedmiu samurajów” Kurosawy w wersji space-operowej. A jak zapewne wiecie filmy Akiry Kurosawy miały ogromny wpływ na George’a Lucasa, gdy ten wymyślał „Star Wars”. Wystarczy spojrzeć na hełmy Stormtrooperów czy Dartha Vadera, by gołym okiem dostrzec podobieństwa do ornamentyki samurajskiej (oczywiście poza inspiracjami czysto fabularnymi). Nie wspominając już o mieczach świetlnych. Nawet kostiumy w „Rebel Moon”, choć niektóre na pierwszy rzut oka wyglądają olśniewająco i oryginalnie ostatecznie, jak im się przyjrzymy bliżej, to okażą się zakamuflowanymi kopiami tego, co widzieliśmy m.in. w trylogii prequeli Star Wars.

Osoba w fantazyjnym kostiumie z niebieskim makijażem twarzy i dużymi, czarnymi rogami na głowie, ozdobiona biżuterią, stoi na tle rozmazanych postaci. Kadr z filmu Rebel Moon
Fot. Netflix/materiały prasowe

Mamy tu więc szkatułkową strukturę remaku w remaku, z pozbawionym ładu i składu oraz jakiejkolwiek finezji zrzynaniem znanych popkulturowych motywów.  Jeszcze gdyby to miało w sobie jakąś duszę, chęć realnego opowiedzenia ciekawej historii widzom oraz jakkolwiek by to angażowało emocjonalnie w to, co oglądamy to może dałoby radę jakoś przetrwać ten seans bez uczucia frustracji, straconego czasu oraz niewykorzystanej okazji, by w momencie gdy Hollywood jest w kryzysie stworzyć nową sagę, którą ludzie będą żyli. Tymczasem Zack Snyder i Netflix wylali na widzów kubeł zimnej wody. „Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia” to szczytowy przykład dzieła, którego nie musiał nawet reżyserować i pisać człowiek, bo zdaje się być tworem algorytmów i AI.

Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że scenariusz do tego filmu powstał w jakimś odpowiedniku ChatGPT, do którego wrzucono najbardziej znane klasyki sci-fi i fantasy z komendą: „Napisz mi z tego fabułę filmu do serwisu streamingowego”. Chodzą słuchy, że ta wersja „Rebel Moon” nie jest „pełną wersją”, że jest jeszcze jakiś Snyder Cut, który czeka na dobry moment na premierę. Jeśli tak to po pierwsze jest to marny skok na kasę i słaby zabieg marketingowy, mówimy o filmie dla Netflixa więc czemu wypuszczać tutaj niepełne, ocenzurowane wersje? Po drugie, jakoś nie bardzo widzę, by jakakolwiek wersja rozszerzona mogła uratować ten film na tyle, by kompletnie zmienić jego postrzeganie. Mocno też wątpię, że „Rebel Moon – część 2: Zadająca rany”, który zobaczymy już w kwietniu także poprawi opinię o całości projektu Snydera. Jest mi szczerze obojętne czy powstanie z tego cała franczyza. A szkoda, bo chciałbym, by mnie to obchodziło. Problem pojawi się wtedy, gdy podobnie odczucia jak ja będzie miała większość widowni.

Ogólna ocena

3/10

Zdjęcie otwierające: Netflix / materiały prasowe

Część odnośników to linki afiliacyjne lub linki do ofert naszych partnerów. Po kliknięciu możesz zapoznać się z ceną i dostępnością wybranego przez nas produktu – nie ponosisz żadnych kosztów, a jednocześnie wspierasz niezależność zespołu redakcyjnego.

Motyw