Kadr z gry Starfield. Astronauta w skafandrze kosmicznym patrzy na górski krajobraz obcej planety z pierścieniami planety w tle. Na obrazie znajduje się logo "STARFIELD".
LINKI AFILIACYJNE

Recenzja Starfield. Ni to Fallout 4, ni to No Man’s Sky

14 minut czytania
Komentarze

Bethesda to jedno z ciekawiej funkcjonujących od lat studiów deweloperskich. To, czego spodziewać się po Starfield, wiedzieliśmy w sumie już w momencie jego zapowiedzi. Myśląc o „grze Bethesdy” od razu mamy przed oczami konkretny obraz, konkretne rozwiązania i konkretną strukturę. A mimo to, na grę czekały tłumy… W tym ja. Spora część miała z was okazję tytuł już ograć, ale jeżeli postanowiliście chwilę się wstrzymać z zakupem w oczekiwaniu na spłynięcie większej liczby opinii – mam nadzieję, że ta recenzja Starfield pomoże wam w podjęciu decyzji.

Zanim zaczniemy na poważnie, muszę się wam do czegoś przyznać. Skyrim, czyli tytuł, z którym najwięcej współczesnych graczy kojarzy Bethesdę, jakoś nigdy do końca mnie nie porwał. A paradoksalnie najlepiej bawiłem się w… Skyrim VR. Tekst poświęcony tej edycji zaczynałem zresztą w podobny sposób. Skyrima nigdy nie kochałem, ale nie ukrywam, że mam słabość do science fiction, dlatego do Starfielda, często zapowiadanego jako „Skyrima w kosmosie” podchodziłem ze sporymi nadziejami. Nawiązanie do Fallouta 4 i No Man’s Sky w tytule nie są też w żaden sposób przypadkowe – vibe miejscami jest niezwykle zbliżony, choć Starfield to produkcja mimo wszystko odrębna, co wielokrotnie i dobitnie udowadnia. Niemniej, to kolejne, oczywiste porównanie, które przychodzi na myśl już w pierwszych minutach rozgrywki. A że zarówno Fallouta 4 miałem okazję recenzować, jak i No Man’s Sky swego czasu oceniałem, to te skojarzenia pojawiły się w mojej głowie niemal automatycznie.

Kopię do recenzji Starfield dostaliśmy dopiero na początku września, a przede mną wciąż mnóstwo planet do odkrycia i zwiedzenia, ale czuję, że do wydania konkretnego werdyktu jestem w końcu gotowy.

Starfield - screenshot z gry
fot. Bethesda/Android.com.pl/Łukasz Gołąbiowski

Lecimy w stronę horyzontu

Ach, kosmos. Choć postęp w eksploracji tego, co znajduje się poza Ziemią niezwykle przyspieszył w ostatnich latach, szanse na to, że ja, czy wy, dożyjemy do czasów, w których będzie można wskoczyć na pokład statku kosmicznego i po prostu przelecieć, chociażby na Marsa czy Księżyc, są niestety minimalne. Starfield niejako istnieje po to, aby pustkę, która w ten sposób w naszych życiach powstała – po prostu wypełnić. To także jedna z tych gier, w której… główny wątek bardzo często odkładałem na bok. Wszystko po to, aby móc korzystać z dobrodziejstw świata, jaki stworzyła Bethesda. A ten jest przeogromny i co najważniejsze – daje nam naprawdę pełną swobodę w tym, kim, czym i kiedy jesteśmy. Możliwości realizacji swoich kosmicznych fantazji są wręcz niczym nieograniczone i to prawdopodobnie ta cecha Starfielda, którą doceniam w nim najbardziej. Po prostu w obrębie uniwersum pozwala ci na (praktycznie) wszystko.

W obrębie uniwersum pozwala ci na (praktycznie) wszystko

Prawie każde „kosmiczne” zajęcie, jakie jesteście w stanie sobie wyobrazić – może stać się waszym trzonem rozgrywki. Górnictwo, polowania, badanie natury, handel, piractwo, służba wojskowa, specjalizacja w pilotowaniu statków, inżynieria… wymieniać można tak i wymieniać, a lista kończyć się nie chce. I choć główny wątek w końcu ruszyć warto (staramy się w nim – wraz z innymi członkami niejakiej Konstelacji, do której dołączamy na początku gry – tajemnicę dziwacznych artefaktów porozrzucanych po kosmosie), do tego, aby w Starfield dobrze się bawić, absolutnie nie jest on wymagany.

Sam wielokrotnie przyłapywałem się na tym, że na liczniku mijały kolejne godziny, a ja kluczowym misjom nie poświęciłem nawet chwili uwagi. To co cieszyło mnie dodatkowo, to fakt, że także i to, co robimy „obok” głównej osi fabularnej, ma wpływ nie tylko jak ona przebiega, ale i na pozostałe aspekty świata. Ot, chociażby ratowanie jednego z członków Konstelacji z rąk Karmazynowej Floty poszło mi zaskakująco sprawnie i obyło się bez jednego strzału… bo wcześniej poświęciłem kilka godzin, aby do kosmicznych piratów dołączyć i zostać jednym z nich. Zamiast wystrzałów, huków i granatów, wystarczyły więc dwa słowa ze specjalnej ścieżki dialogowej i temat mieliśmy zamknięty. Tego typu interakcje teoretycznie nie są niczym nadzwyczajnym, ale w momencie, gdy dociera nas skala, z jaką Starfielda zrobiono, bardziej doceniamy fakt, iż twórcy pomyśleli, aby zadbać i o takie detale. Bardzo mocno pomagają one w budowaniu wiarygodności całego świata oraz wrażenia, tego, że realnie go współtworzymy. A nie tylko oglądamy jako pasażer.

Dużo, znaczy więcej

Jeszcze słowo o tej skali. O ile główny wątek to tak naprawdę kilkanaście misji rzucających nas po różnych planetach, które da się „zaliczyć” w ciągu około 15, może 20 godzin, tak prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, gdy rzucimy się na wspomniane misje i aktywności poboczne. Tych jest OD GROMA, a uwzględnić trzeba jeszcze możliwość eksplorowania poszczególnych planet (wprawdzie z hucznych zapowiedzi o 1000 nie wszystko wyszło, w grze jest ich tak na oko może z 600) poprzez skanowanie istniejących tam form życia. Z racji tego, że grind mi obcy nie jest i odnajduję pewną satysfakcję w „maksowaniu” tego, co się da – jak nietrudno sobie wyobrazić, potrafiłem spędzić na lataniu za brakującym skanem jakiegoś minerału po jednej planecie nawet i kilkadziesiąt minut. I jednocześnie dobrze się przy tym bawiłem.

Dość powiedzieć, że aby zobaczyć i doświadczyć wszystkiego, dane dostępne na HowLongToBeat sugerują, że Starfield powinien nam starczyć na ponad 200 godzin. Póki co z grą spędziłem czasu nieco mniej, ale bez względu na to, ile godzin na liczniku już widnieje, stale mam poczucie tego, że do „zobaczenia wszystkiego” jeszcze przede mną bardzo, bardzo długa droga. Starfield to ogromna gra, wypełniona po brzegi aktywnościami oraz zawartością – momentami typową dla Bethesdy, ale jeżeli do tej pory wam to nie przeszkadzało, w tej kosmicznej piaskownicy z pewnością nudzić się nie będziecie.

Starfield powinien nam starczyć na ponad 200 godzin

Jakie perspektywy panie kapitanie?

No dobrze, ale co w tej piaskownicy tak naprawdę robić można? Tu podzielić rozgrywkę należałoby na kilka głównych elementów. Pierwszy to walka, dalej mamy eksplorację, a na końcu coś, co nazwiemy zbiorczo rozwojem relacji, naszej postaci oraz podległej nam infrastruktury. To pierwsze, czyli walka wypada… cóż, poprawnie. Podczas rozgrywki mamy możliwość przełączania się miedzy trzema perspektywami – typowym FPP, TPP oraz hybrydą obu, czyli widokiem zza ramienia. Podczas starć na powierzchni planety z nacierającymi przeciwnikami, zdecydowanie najczęściej korzystałem z tej pierwszej, bo tak naprawdę przy pojedynkach liczy się przede wszystkim celność.

Starfield - screenshot z gry
fot. Bethesda/Android.com.pl/Łukasz Gołąbiowski

Taktyki nie ma tu zbyt wiele, korzystanie z osłon i kucanie więcej komplikuje, niż pomaga… i choć wprawdzie o podejściu w stylu Rambo nie ma tu oczywiście mowy, to w Starfield strzelanie raczej traktować należy jako chwilową rozrywkę niż trzon zabawy. Byłoby być może inaczej, gdyby Bethesda do walki „na ziemi” podeszła w ten sam sposób co do starć kosmicznych. Te okazują się być o wiele bardziej złożone, a zarządzanie wszystkimi systemami statku w samym środku burzy pocisków, jest momentami sporym wyzwaniem. Ba, niech najlepszym dowodem na to, że do tego elementu twórcy przyłożyli się nieco bardziej, jest fakt, iż to właśnie w walkach kosmicznych, z pokładu naszego statku, korzystać możemy z odpowiednika systemu V.A.T.S. Nazywa się on i działa wprawdzie nieco inaczej niż w Falloutach, ale skojarzenia są oczywiste.

Kosmiczny Magellan

Walka, w każdej formie, podobnie jak i wykonywanie różnych innych czynności, przekłada się także na to, jak rozwinięta jest nasza postać. Drzewko umiejętności podzielone jest w Starfield na pięć głównych kategorii, z czego każda oferuje po kilkanaście unikatowych zdolności. A to zwiększających obrażenia, nasze reakcje na substancje, parametry statku, szanse na udaną konwersację i tak dalej, i tak dalej. Każda z tych umiejętności, po przypisaniu do niej punktu zdobywanego wraz z kolejnym poziomem (tu ważna nota w kontekście New Game+ – w Starfield nie ma maksymalnego poziomu postaci, można „pakować się” w nieskończoność, przynajmniej w teorii), możemy poprzez spełnianie odpowiednich warunków dodatkowo ją levelować. Gdy osiągniemy maksymalny poziom – możemy wydać na nią kolejny punkt umiejętności i zyskać w ten sposób jeszcze lepsze bonusy. System prosty, częściowo przypominający już to, co wielokrotnie widzieliśmy w grach Bethesdy… ale mi to jak najbardziej pasuje. To po prostu dobre rozwiązanie, przy którym nie ma co przesadnie dużo grzebać i kombinować – skoro działa i daje satysfakcję, lepiej tylko delikatnie je odświeżać, zamiast stawiać na siłę wszystko na głowie.

Wszystkie te nasze umiejętności oczywiście do niczego by nam się nie przydały, gdybyśmy siedzieli tylko w miejscu. Trzonem rozgrywki w Starfield jest oczywiście eksploracja przestrzeni kosmicznej i poszczególnych układów. Badanie planet oraz tamtejszej fauny i floty już na dzień dobry pachnie tym, co stworzyło Hello Games. Jawną inspirację No Man’s Sky widać na kilometr… ale to nic złego. Kolejne miejsca odwiedzałem i eksplorowałem z najwyższą przyjemnością, choć jednocześnie przyznać trzeba, że wiele z planet, na których lądujemy jest dość… pusta, a do tego wtórna. Dla niektórych planety-wydmuszki będą problemem (zwłaszcza jeśli nastawili się na „coś więcej”). Ja dałem radę to jakoś przełknąć.

Mam w sobie jednak żyłkę grindowca i czasami niewiele do szczęścia mi potrzeba – gdy widzę, jak z każdym odkryciem posuwam „pasek zaliczenia” danej planety do grona odkrytych, po prostu z automatu dobrze się bawię. I zwyczajnie przy tym relaksuje. Starfield nie udaje w tym zakresie niczego więcej, ale nie musi –  to prosta rozrywka, która spełnią rolę dokładnie w taki sposób, w jaki robić to powinna. A jak komuś na planetach czegoś brakuje – zawsze może zbudować tam posterunki. O tak, nie po to Bethesda wpakowała kupę kasy w zaprojektowanie na potrzeby Fallouta modułu budowania własnych baz i osiedli, żeby nie wykorzystywać go w każdej przyszłej produkcji. No to mamy go i tutaj.

Starfield - screenshot z gry
fot. Bethesda/Android.com.pl/Łukasz Gołąbiowski

Strzała w kolano

Niemniej, o ile pewne „luki” w eksploracji samych planet jestem w stanie wybaczyć i zrozumieć, tak gigantycznym wręcz rozczarowaniem okazała się dla mnie eksploracja kosmiczna. Bethesda w tym obszarze absolutnie położyła sprawę i okropnie zaprzepaściła drzemiący w Starfield potencjał. Podróż między planetami to w gruncie rzeczy… klikanie na nie na prostej mapie i oglądanie prostej animacji. Jeżeli marzyliście o pokonywaniu kosmicznej przestrzeni za sterami zbudowanego statku – będziecie, tak jak ja, szalenie rozczarowani. Ba, na żadnej z planet nie da się nawet samodzielnie wylądować. Choć osobiście nie miałem cierpliwości spędzać kilku godzin na „podlatywaniu” do planet, aby przekonać się o tym osobiście – wielu na ten szalony pomysł wpadło. I o tym, jakie daje to efekty, możecie się przekonać chociażby na poniższym wideo, które UV opublikował na swoim kanale na YouTube.

Jak na grę o eksploracji kosmosu – trochę słabo. I nie ukrywam, że ten aspekt dość mocno rzutuje na to, jak odbiera Starfielda jako produkcję, spokojnie obniżając w moich oczach ocenę całości o jedno oczko.

Na żadnej z planet nie da się nawet samodzielnie wylądować

A przy eksploracji jeszcze będąc – bolą również NAPRAWDĘ liczne ekrany ładowania. Każda, nawet najmniejsza zmiana otoczenia, to praktycznie konieczność odczekania chwili na przeładowanie się gry, podczas którego smutno wpatrujemy się w czarny ekran. Grając na SSD – jakoś da się to przeżyć i koniec końców, włosów z głowy nie rwałem, ale jeżeli ktoś nie daj Boże zdecydowałby się na instalację Starfielda na HDD… Auć. Bez względu na to, czy ładowanie trwa krótko czy długo, loadingów jest jednak na tyle sporo, że jest to po prostu odczuwalne. I raczej niewiele w tym zakresie się zmieni – ot, taki silnik.

Klikaj aż mnie znajdziesz

Osobiście nie jestem też największym fanem tego, co zrobiono z interfejsem. Jasne, Bethesda nigdy nie słynęła z przesadnie eleganckich rozwiązań w tym zakresie, ale mimo wszystko przy stopniu złożenia Starfielda oraz liczby różnych modułów, okienek oraz menusów, okazuje się, że „zrobienie tego w stylu Bethesdy” niekoniecznie działa na korzyść produkcji. Jest więc masa klikania w małe elementy, przeklikiwania się przez dziesiątki ekranów, z czytelnością również bywa średnio… Mimo tego, że w Starfield spędziłem już nieco czasu, nadal łapię się na tym, że nie rozumiem co robię, gdy przejdę do ekwipunku, próbuję zarządzać statkiem lub zmodyfikować jego konstrukcję. Cóż, tutaj zapewne trzeba będzie liczyć na modderów i choć pewne rozwiązania już teraz są dostępne, na naprawdę optymalne rozwiązania przyjdzie nam poczekać do roku 2024, kiedy to ma zostać uruchomione oficjalne wsparcie dla modów Starfielda.

A skoro przy bardziej technicznych rzeczach jesteśmy… Cóż, tu także, mamy co nieco „klasycznej Bethesdy”. Choć przyznaję, że spodziewałem się większej liczby bugów. Te oczywiście nadal się pojawiają, niektóre szalenie mnie irytowały, ale szczęśliwie ani razu nie natknąłem się na nic, co rujnowałoby rozgrywkę lub wstrzymywało jakikolwiek progres. Jasne, nie jest to zbyt wysoko zawieszona poprzeczka, ale biorąc pod uwagę skalę Starfielda, pewne drobne babolce związane z wyświetlaniem tekstur czy durniejącym AI wrogów/kompanów, można grze mimo wszystko wybaczyć.

Przesadnie wielkiego wrażenia nie robi także… oprawa graficzna. Nie zrozumcie mnie źle, gra nie jest brzydka, trafiamy niekiedy w miejsca oraz planety, które naprawdę zachwycają, ale bardziej wynika to z ich designu i ciekawej narracji środowiskowej niż spektakularnych tekstur. Tu i ówdzie nawet nieco gorsze wizualia „ratuje” świetna gra cieniem i światłem, ale koniec końców, Starfield na pewno nie zostanie przeze mnie zapamiętany z uwagi na oprawę graficzną. Nie do końca potrafię zrozumieć także, dlaczego Bethesda zdecydowała się na PC wykluczyć pewne oczywiste opcje, takie jak zmiana rozdzielczości (nie miałem wyboru, musiałem grać w maksymalnej rozdzielczości dostępnej dla mojego monitora – to też wymusiło grę na średnich ustawieniach w imię ratowanie frame rate’u) czy obsługę DLSS (teoretycznie można ją dodać dzięki modom, ale czy naprawdę powinni robić to fani?). Z czasem może pojawią się oficjalne rozwiązania w tym zakresie, ale jak na tytuł o iście kosmicznych wymaganiach, Starfield mógłby podejść do tych kwestii nieco poważniej. A nie podszedł.

Starfield, czyli kosmiczne pole do popisu

Niemniej, mimo tych wszystkich mniejszych i większych przewinień w Starfielda nadal gra mi się BARDZO dobrze. To jedna z nielicznych w ostatnim czasie produkcji, o których… myślę także wtedy, gdy w nią nie gram. Gdzie polecieć tym razem? Co zbadać? Którą z dziesiątek misji wykonać? I w jaki sposób? Którego z towarzyszy zabrać? Gdzie postawić kolejną placówkę? Starfield nie jest mistrzostwem świata w wykonaniu Bethesdy, ale dla osób poszukujących kosmicznego sandboxa z ciekawym settingiem i dużą skalą, będzie to produkcja może nie tyle idealna… co z pewnością warta intensywnego ogrania. Wszystkie niedociągnięcia, które można wyliczać i wyliczać, zwyczajnie nikną w obliczu największej zalety – w Starfield możesz zrobić niemal wszystko, na co masz ochotę. Każda przygoda i wyprawa daje masę frajdy… i za każdym razem oferuje coś w pewnym stopniu unikatowego. W to po prostu dobrze się gra, a w grach przecież to jest w końcu najważniejsze, prawda?

Grę otrzymaliśmy od ZeniMax. Dostawca nie miał wpływu na treść materiału — prezentowana opinia jest niezależnym i subiektywnym poglądem autora tekstu.

Motyw