Recenzja gry Final Fantasy XVI. Gra o Tron w japońskim sosie

17 minut czytania
Komentarze

Final Fantasy XVI to jednocześnie najlepszy, a zarazem najgorszy moment na wejście w legendarną serię japońskich gier RPG. Najlepszy, ponieważ nigdy nie miałem styczności z tak przesadnie epicką grą, że po każdej sesji musiałem następne dwie godziny dochodzić do siebie. Najgorszy, ponieważ tytuł mocno odbiega od klasycznych odsłon sagi, jak najdalej się da, w pogoni za zachodnim graczem. No i przy okazji wykłada się na kilku aspektach, gdy zaczniemy jej się mocniej przyglądać.

Zalety

  • pompatyczna i epicka przygoda, luźno inspirowana Grą o Tron
  • łatwo polubić protagonistów oraz ich motywacje
  • efekciarska walka w slasherowym stylu, która premiuje uniki oraz ataki specjalne (klasyczne Devil May Cry, nordyckie God of War)
  • niesamowita gra świateł i żywiołów, szczególnie w pojedynkach gigantycznych eikonów
  • bardzo wysoka jakość cut-scenek
  • przydatne opisy aktualnie omawianych miejsc, zjawisk, zdarzeń i postaci, wywoływane w każdym momencie cut-scenki lub przerywnika na silniku gry
  • polska wersja językowa gry (napisy — da się? Da się!)
  • misje poboczne pomagają w budowaniu atmosfery i świata przedstawionego, choć…

Wady

  • …są nieciekawe pod kątem rozgrywki — przynieś, zabij, przekaż informacje
  • czasami można odnieść wrażenie, że jest więcej przerywników filmowych, niż samej gry
  • zbędne przedłużanie rozgrywki i fatalne tempo głównego wątku — zbyt wiele aren, zbyt wiele misji pobocznych ukrytych w głównych zadaniach
  • bardzo ograniczona liczba animacji postaci na silniku gry (podawanie przedmiotów poza kadrem, czarne ekrany z sugestiami dźwiękowymi, gdy dzieje się coś więcej niż gadające ze sobą postacie)
  • poboczne postacie wyglądają o wiele biedniej niż protagoniści
  • stabilne 60 FPS w trybie Klatkażu to niestety rzadkość, brak możliwości wyłączenia opcji motion blur

Recenzja Final Fantasy XVI — podsumowanie

Final Fantasy XVI to gra, która się broni przede wszystkim historią, zarówno pod kątem postaci, jak i otaczającego je świata. Slasherowa rozgrywka może nie jest tak skomplikowana jak turowe lub quazi-soulsowe pojedynki, ale daje mnóstwo frajdy, głównie przez swoją efekciarską naturę. Jednocześnie, tam, gdzie próbuje być RPG-iem, jest niezwykle przestarzała względem zachodnich propozycji, a średni stan techniczny w dniu premiery w niczym jej nie pomaga.

7,5/10
Ocena

Final Fantasy XVI [PS5]

  • Grywalność 7
  • Oprawa A/V 8
  • Klimat 9
  • Warstwa techniczna 6

Final Fantasy XVI inspiruje się Grą o Tron, ale dodaje też mnóstwo od siebie

Pomyślicie, że przesadzam — ale spójrzmy. Świat przedstawiony to Valisthea, od lat stopniowo pochłaniana przez plagę (Winter is Coming), pozbawiającą florę życia i przeganiającą ludzkość, zwierzęta i potwory do jeszcze zdrowych ziem. W tle mamy wielkie królestwa, toczące ze sobą wojny o dostęp do matczynych kryształów — źródeł energii, pozwalających na używanie magii przez śmiertelników. I tak, nawiązanie do Nocnego Króla i lodowych zombie też się znajdzie 😉

To zdolności magiczne rodzą najwięcej podziałów, bo kryształy lubią sobie wybrać nosicieli, potrafiących używać czarów bez potrzeby korzystania z klejnotów. W strachu przed rebelią, lata propagandy zrobiły z nosicieli pariasów i niewolników. Oczywiście, nie dotyczyło to rodzin królewskich — tam nosiciel mógł zostać dominantem jednego z eikonów żywiołu, stając się ostateczną bronią królestwa.

Final Fantasy XVI
Tytan w starciu z Shiwą, czyli pojedynek ziemnego eikona z lodowym (fot. Szymon Baliński / android.com.pl)

I tak znajdujemy się w Wielkim Księstwie Rosarii (Winterfell), które nieco różniło się od pozostałych królestw. Tam nosiciele byli traktowani łaskawiej, jak słudzy, pomimo naznaczenia zatrutym tatuażem (zabezpieczenie przed ucieczką od piętna). Księstwem rządził ród Rosefieldów, a na dominanta feniksa został wybrany mały, chorowity Joshua (Bran), a nie silniejszy Clive (Jon Snow) główny bohater gry. Postaciom towarzyszy też Jill, dominantka lodu, dziewczynka zaadoptowana przez ojca chłopców podczas jednej z wypraw, wyraźnie zauroczona starszym z rodzeństwa.

Taki obrót spraw rozwścieczył księżną Anabellę (Cersei Lannister), nietroszczącą się o naród jak jej mąż, książe Elwin (Ned Stark). W obliczu słabości i braku szans na zrealizowanie imperialistycznych ambicji, Anabella zdradza Rosarię i z pomocą Cesarstwa Sanbreque, wybija niemalże cały ród Rosefieldów. Nie przewidziała jednak tego, że Clive także przebudzi w sobie eikona — potężnego Ifryta, który w pojedynku z feniksem niszczy niemalże całe księstwo i zabija tym samym Joshuę, młodszego brata, którego poprzysiągł chronić jako królewska tarcza.

Wynik afery jest taki, że Clive trafia do służby jako szpieg w królestwie Waloed, podczas gdy Jill zostaje porwana przez Cesarstwo Sanbreque, gdzie musi walczyć jako dominantka lodowego eikona. Czy bohaterom uda się ze sobą jeszcze połączyć? Jaką tajemnicę kryją matczyne kryształy? Co zrobić, aby naznaczeni mogli być traktowani jak równi ludzie? Na te, i inne pytania odpowiada pełna wersja Final Fantasy XVI. Ja zaledwie opowiedziałem Wam połowę wersji demonstracyjnej, tak wielka jest to produkcja.

Final Fantasy XVI to opowieść, która nie chce się skończyć

Wątek fabularny to bez dwóch zdań najmocniejsza strona Final Fantasy XVI. Niech Was nie zmartwi liczba — każda odsłona Final Fantasy to zupełnie inna historia, więc nie musicie grać w 15 poprzednich części. Tytuł ambitnie podejmuje tropy wykluczenia na tle rasowym, niewolnictwa, a także bezsensownej istoty wojny, zamiast dążenia do pokoju. Protagoniści mają proste cele, którym łatwo kibicować, a złoczyńcy są często pożerani przez własne słabości, więc nie są definitywnie czarnymi charakterami, a jedynie zagubionymi ludźmi. Poza księżną Anabellą – ona jest zła do szpiku kości.

Final Fantasy XVI błyszczy najbardziej na przerywnikach filmowych. Twórcy zarzekają się, że nagrali 11 godzin cut-scenek i cóż, łatwo w to uwierzyć. Niezwykle często zdarzały się momenty, gdy przez 20 minut leżałem z padem w dłoniach, oglądając fabułę niczym prawdziwy serial. Sceny są zrealizowane na niezwykle wysokim poziomie, co jest dla gry bronią obosieczną.

Dzieje się tak, ponieważ przerywniki rozgrywane na silniku gry, prezentują się rażąco gorzej. Autorzy nie zadbali o wystarczającą liczbę animacji dla każdej z postaci, a w dodatku wygląd pobocznych NPC to jest jakaś kpina. Jest tak źle, że w trzech różnych lokacjach, widziałem dokładnie ten sam brzydki model psa. Mało tego, jest tak źle, że jeśli postacie mają wykonać coś innego niż gestykulacje, to dzieje się to poza ekranem.

Ładniejsze psy widziałem na PlayStation 2… (fot. Szymon Baliński / android.com.pl)

Są dwa warianty — albo podają sobie przedmioty poza kadrem, albo pojawia się czarny ekran z dźwiękiem sugerującym jakąś aktywność (jedzenie, grzebanie trupów, wytwarzanie broni). Potem ekran wraca i bohaterowie mówią „No, gotowe”. Rozwiązania, których spodziewałbyś się w Gothic, nie w grze na obecną generację za 339 złotych.

Co ciekawe, zadania poboczne robią rzeczy i źle, i dobrze. Pod kątem rozgrywki — żenada. Przynieś „trzy skóry wilka”, zabij gobliny lub pogadaj z kimś oddalonym o 100 metrów. Absolutna nuda, gdy dodamy do tego drastyczny spadek jakości animacji NPC względem przerywników z wątku głównego. Z drugiej strony, jednak gdy wsłuchamy się w rozmowy postaci, mamy świetne budowanie narracji wokół głównego wątku.

Większość zadań jest bardzo depresyjnych. Gra na każdym kroku pokazuje, jak panowie wykorzystują nosicieli. Przypomina mi się misja, gdzie szukaliśmy nosicielki jednej z dziewczynek tylko by odkryć, że bachor (nie ma innego słowa tutaj) zmuszał starszą panią do korzystania z magii tak długo, aż umarła. W innej misji lordowie wystawiali sobie nosicieli na kupionego przez nich wilka i sprawdzali, który z nich przeżyje. Mamy do czynienia z biedą, marnością, dysonansem między władzami a ludem, która tylko motywuje głównych bohaterów do działania.

Mina goblina doskonale oddaje moje zażenowanie jakością przerywników „in-game” w Final Fantasy XVI (fot. Szymon Baliński / android.com.pl)

Jednocześnie, gdy wątek główny się rozkręca, Final Fantasy XVI zawiera w sobie tyle epickich, oskryptowanych sekwencji walki (tak, quick-time event są jak najbardziej na miejscu), że mogłoby nimi obdzielić 5 innych gier. Szczęka opadała mi wielokrotnie, patrząc, jak wiele efektów cząsteczkowych PlayStation 5 generuje podczas tych starć (choć, trzeba bardzo uważnie obserwować, co było nagrane wcześniej, a co dzieje się w grze). A przez to, jak łatwo jest polubić się z protagonistami, te epickie momenty wybrzmiewały i zostawiały mnie z buzującymi emocjami.

Tutaj jeszcze warto wspomnieć o świetnej funkcji, czyli o informacjach o bieżącym czasie. Jak to działa? W dowolnym momencie przerywnika (filmowego lub na silniku gry) przytrzymujecie touchpad kontrolera DualSense. Gra się zatrzymuje i wyświetla szczegółowe informacje na temat omawianych teraz bohaterów, miejsca, zdarzeń i przedmiotów, które mogą nam pomóc w zrozumieniu opowieści. Jest to o tyle fajne, że opcja ta zawsze dostosowuje się do aktualnej sytuacji, więc nigdy nie będziemy w tyle.

W późniejszych momentach gry można nawet podejrzeć drzewko relacji między postaciami (z odpowiednią osią czasu), a także pełną encyklopedię na temat gry, jeśli potrzebujemy zasięgnąć dodatkowej wiedzy. Bardzo przydatne, lepsze niż standardowe glosariusze i bestiariusze, to powinien być branżowy standard — BRAWO!

fot. Szymon Baliński / android.com.pl

Wróćmy jednak do problemów gry, Final Fantasy XVI ma fatalne tempo. Szczególnie gdy jesteśmy blisko zamknięcia jakiegoś rozdziału, a tytuł odpala sobie ukryte zadanie poboczne w wątku głównym, bo trudno to inaczej nazwać. Było to na tyle powtarzalne, że wypracowałem sobie schemat:

  • wejdź do jakiegoś miasta, położonego blisko celu
  • spotkaj się z sojusznikiem, który Ci pomoże, dopiero gdy rozwiążesz lokalny problem (stwory, bandyci)
  • odbierz znak sojusznika, odblokowujący zadania poboczne w lokacji i drogę do wroga z głównego wątku

Final Fantasy XVI ma również okropną tendencję do zbędnego przedłużania rozgrywki. Wspomniane wyżej misje-zapychacze, które byłyby ciekawsze, jeśli i tu postarano by się o wysoką jakość animacji oraz mniejszą powtarzalność. Bohaterowie też często nie dokończają spraw od razu, nie ruszają w pościg za złym, tylko wycofują się do kryjówki, by obgadać dalszy plan. Trudno to opisać bez wchodzenia w spoilery, ale tak tanie zagrywki przenikają również do głównego mięsa rozgrywki, czyli walki.

Final Fantasy XVI to slasher. Dobry, ale nie najlepszy

Tak jest, możecie zapomnieć o jakiejkolwiek walce turowej. Walka w Final Fantasy XVI jest zdecydowanie bliższa temu, co mogliście oglądać w Devil May Cry 5 lub God of War: Ragnarok. Clive Rosefield potrafi atakować mieczem, strzelać ogniem (akcję można naładować), a także używać sześciu zdolności magicznych (po dwie na każdy aktywny żywioł). Oprócz tego, kilka animacji kończących oraz proste kombinacje przycisków, odblokowywane wraz z przychodem punktów umiejętności.

Na czym więc polega element RPG? Na zdobywaniu punktów doświadczenia za walkę, wzrastających statystykach postaci oraz dodatkowych punktach umiejętności, podbijających magiczne zdolności Clive’a. Obroną więc staje się unik i potężny zasób leczniczych mikstur, na który możemy ustawić automatyczne zużycie przy niskim stanie zdrowia — miły dodatek.

Jeżeli nie leżą Wam slashery, a chcecie poznać historię, gra pozwala odpalać system idealnych ataków, gdzie maniakalne wciskanie jednego przycisku będzie odpalać różne kombinacje ciosów. Efekciarskie, choć warto to wyłączyć dla lepszej immersji (fot. Szymon Baliński / android.com.pl)

No i z jednej strony, mamy bardzo zróżnicowany pakiet wrogów — nic nowego dla serii Final Fantasy. Z drugiej, mało z nich wymaga większego skupienia na walce, niż spamowanie wiecznie odnawiających się ataków magicznych. A szkoda, miejscami brakowało tej lekkiej głębi i zmyślnego dobierania kombinacji (patrz nordyckie God of War) Jeżeli tylko regularnie zaglądacie do sklepu i kowala celem poprawy swoich statystyk, niewiele stworów — nawet tych większych — będzie Wam w stanie zagrozić na normalnym poziomie trudności.

Dopiero w ostatnich 10 godzinach gry musiałem poważniej zapoznać się z precyzyjnymi unikami, z których kontry są niezwykle satysfakcjonujące. Tutaj przy okazji wspomnę, że z lekkim zagłębieniem w zadania poboczne, ukończenie Final Fantasy XVI zajęło mi 42 godziny! Może wyrobiłbym się w 37-38, jakbym napierał tylko na wątek główny, ale i tu pojedynki zatrzymywały mnie często.

Miejscami niekończące się, niepomijalne areny z walkami, które w tak intensywnym tempie ogrywania tytułu zwyczajnie mnie już męczyły. Jedyne co mnie trzymało przy grze, to rozwój wątku głównego oraz nowe zdolności Clive’a, rozsądnie rozłożone przez długość Final Fantasy XVI. Podobało mi się, jak starcia z większymi bossami promowały później używanie uników, bo nawet ogrom eliksirów nie chronił mnie od śmierci. Nie pomagały też leczące (bojowe za to bardziej) zdolności naszego dzielnego towarzysza, czyli wilka o imieniu Torgal.

Tak, Torgala da się pogłaskać. Można nawet dać mu smaczki, do czego gorąco zachęcam! (fot. Szymon Baliński / android.com.pl

Starcia w formie ludzkiej to jednak dopiero połowa historii. Wielokrotnie przyjdzie również nam się wcielić w Ifryta, potężnego eikona ognia, walczącego z pozostałymi dominantami żywiołów. Co tu dużo mówić, te pojedynki to już po prostu kosmos, normalnie jak walki mega-zordów. Tu znów nie trzeba aż tak skupiać się na unikach, więc wciskamy ten guzik ataku z całych sił, co jakiś czas odpalamy specjalną umiejętność i prawidłowo wykonujemy sekwencje quick-time event.

Niezbyt wiele ingerencji gracza, ale spektakl na ekranie jest piorunujący. Chciałoby się rzec: coś za coś. Zwłaszcza że po ukończeniu gry można sobie uruchomić nieco trudniejszy wariant rozgrywki (z zachowaniem poziomu doświadczenia i umiejętności), więc fani wyzwań też znajdą coś dla siebie, zarówno w starciach przyziemnych, jak i tych z potworami.

Final Fantasy XVI, a stan gry w dniu premiery. Jest średnio

Powiem tak, po ekskluzywnej grze na PlayStation 5 spodziewałem się więcej. Na początek, te dobre rzeczy. Modele głównych postaci, a także półotwarte lokacje w grze prezentują się ładnie. Nie tak ładnie, jak w Horizon: Forbidden West czy Ghost of Tsushima, ale ładnie.

Najwięcej uwagi skupiono na efektach żywiołów i grze świateł — tutaj jest moc, a i warto też pochwalić bardzo szybkie czasy ładowania gry. Final Fantasy XVI wygląda epicko tam, gdzie musi, choć jest to też bardzo nierówna gra, co widać wyraźnie, jak tylko odbijemy od wątku głównego lub wpadniemy w misję-zapychacz.

Wykorzystanie kontrolera DualSense? Ech, ujdzie. Przeważnie jest to wyważanie bram przy przytrzymaniu prawego triggera, ale też opór przy przyspieszaniu na chocobo (gigantyczne kurczaki, traktowane jak konie). Ciekawostka, wierzchowca można zdobyć tylko podczas jednej z pobocznych misji. Gdybym na nią nie trafił, dogrywałbym jeszcze końcówkę gry w dzień pisania recenzji.

Niestety, tytuł ma dwa gigantyczne problemy — płynność animacji oraz brak możliwości wyłączenia rozmycia ekranu. Z tym drugim jest już nieco lepiej — w poniedziałek (19.06.2023) wpadła łatka na wersję 1.02, która wyeliminowała ścinki ekranu, powodujące u mnie podobne zawroty głowy, co korzystanie z PlayStation VR2

Przynajmniej teraz, w zatłoczonych miastach możecie zapomnieć o stabilnych 60 FPS (fot. Szymon Baliński / android.com.pl)

Największy kłopot mam jednak z płynnością animacji. Nawet w trybie stawiającym na Klatkaż, tytuł rzadko zbliża się do stabilnych 60 FPS. Najlepiej gra wypada w trakcie walki, gdzie stara się zachować te 50-60 FPS. W miastach jednak miewałem spadki nawet poniżej 30 FPS, także po łatce do wersji 1.02.

Wiem, że twórcy już zapowiedzieli dalsze aktualizacje, ale ludzie zapłacili (często w zamówieniach przedpremierowych, jakby gry w cyfrowym sklepie miało zabraknąć) kupę kasy (339 złotych) za produkt gotowy w dniu premiery. Także ja oceniam to co mam, stąd tak niska nota w zakładce „Warstwa techniczna”.

A i tak nie jest źle. Poza spadkami gra działa stabilnie, nie miałem błędów ani nagłych zamknięć gry. Tylko optymalizacja mogłaby być znacznie lepsza, patrząc, iż mówimy o wydawnictwie na jedną konsolę (z późniejszym portem na PC), nie pięć różnych platform.

Final Fantasy XVI doskonale pokazuje, gdzie Japończycy nie dorównują zachodnim grom

Pomimo irytujących problemów technicznych, miałkich misji pobocznych, widowiskowych, lecz nieobfitych w rozgrywkę starć eikonów, z Final Fantasy XVI bawiłem się dobrze. Nieco przydługawa opowieść oraz przyjemny, slasherowy system walki trzymają ten tytuł w ryzach. Przez ponad 40 godzin tak zżyłem się z bohaterami historii, że każde duże wydarzenie zostawiało mnie rozemocjonowanego — a to naprawdę dobry znak.

Muszę jednak dodać, że mam pewien stopień wrażliwości na japońskie dzieła kultury, nie jest to całkowicie obcy mi styl opowiadania historii (setki odcinków Naruto pozdrawiają). Niemniej jednak, Final Fantasy XVI sprawiło, że myślami rozglądam się za poprzednimi odsłonami serii, w tym pominiętymi przeze mnie odsłonami z PS1, czyli Final Fantasy VII, VIII oraz IX, pomimo widma turowej rozgrywki. No i, to pierwsza odsłona serii po polsku (napisy, przetłumaczone bez większych zarzutów). Widzicie Nintendo, można? Można!

To epicka przygoda, którą warto przeżyć, jeśli lubicie poszerzać swoje gamingowe horyzonty. No i, z pewnymi modyfikacjami, jest to dość znana historia. Jeżeli oglądaliście Grę o Tron, to wymieszajcie nią sobie w głowie z epickością japońskich shonenów, i jesteście w domu. Moim zdaniem jednak, nie grajcie jeszcze teraz poczekajcie na pierwszą wyprzedaż. Do tego czasu, autorzy zoptymalizują już tytuł, dzięki czemu będzie można się cieszyć stabilną płynnością, wymaganą w tytule ekskluzywnym dla wiodącej na rynku platformy do gier.

Grę otrzymaliśmy od Square Enix i Cenega. Dostawca nie miał wpływu na treść materiału — prezentowana opinia jest niezależnym i subiektywnym poglądem autora tekstu.

Motyw