Kiedyś to było… Patrzę na to, jak wygląda dziś YouTube i nie wierzę – jest coraz gorzej

9 minut czytania
Komentarze

YouTube wciąż ma miliardy użytkowników a liczba aktywnych twórców stale rośnie. Bycie YouTuberem to zawód marzeń dla wielu młodych osób. Ale nie da się nie zauważyć, że niewiele zostało z tego, czym YouTube był na początku (czyli 18 lat temu – 14 lutego 2005 roku serwis zadebiutował w internecie). I wcale nie chodzi tu o jakość publikowanego contentu.

źródło: Wayback Machine

Coraz częściej internauci odwracają się od tej platformy — mimo że tak naprawdę nie ma lepszej alternatywy. Może Twitch, a nawet bardziej TikTok ma tu coś do powiedzenia — ten ostatni przejął zresztą wielu użytkowników i twórców, którym zmiany w YouTube nie przypadły do gustu.

Prognozy są różne — część osób twierdzi, że YouTube jest za wielki, by upaść. Inni, że w najbliższych latach może podzielić los MySpace. Czy jednak faktycznie w ciągu najbliższych pięciu lat YouTube zniknie z sieci? Raczej nie.

Mamy jednak do tej platformy wiele zarzutów. Wiele działań, podejmowanych w ostatnich latach sprawiło, że zamiast czerpać przyjemność, użytkownik coraz bardziej się irytuje. Oczywiście część problemów zniknie, gdy zapłacicie za YouTube Premium. Zresztą YouTube nachalnie do tego zachęca. Ale większość użytkowników i tak woli korzystać z wersji darmowej… a tym samym „skazują się” na coraz gorszy user experience.

Wiadomo, że trzeba w tym przypadku zgodzić się na pewne kompromisy, jednak w ciągu ostatnich lat trzeba było mieć naprawdę dużo cierpliwości i samozaparcia, by pozostać użytkownikiem YouTube’a.

Oto, co na najbardziej mi doskwiera w ostatnim czasie… i wiem, że nie jestem w tych odczuciach odosobniona. Co gorsza, to nie tak, że te wszystkie problemy zaczęły dziś czy wczoraj – trwają one już od pewnego czasu… i jedynie się nasilają.

Powód nr 1 – zdecydowanie za dużo reklam

Rozumiemy, że treści trzeba monetyzować, ale to, co dzieje się w serwisie w kwestii reklam, to porażka. Chodzi o zarobek serwisu oraz twórców poszczególnych kanałów, więc reklamy mamy przed, po i pomiędzy nagraniami. Wyświetlane są zazwyczaj w „pakietach” po dwie reklamy i coraz dłużej trzeba czekać na możliwość ich zamknięcia. Jest to tym bardziej irytujące, gdy wideo, które chcecie obejrzeć, jest krótkie, a finalnie okazuje się, że dłużej trwały reklamy, których nie dało się pominąć. Nawet do 30 sekund. Jak macie pecha, to traficie na dwie takie przed uruchomieniem filmu.

Co więcej, w 2021 roku Google zmienił zapisy w warunkach korzystania z usługi YouTube — zmiany, które miały na celu wyłącznie jedną rzecz — zwiększenie przychodów z reklam. Określane jako “Right to Monetize” przepisy oznaczały jedno — we wszystkich treściach Google może umieszczać reklamy w filmach, także z kanałów, które nie należą do programu partnerskiego YouTube. Co oznacza tyle, że nawet jeśli autorzy nagrań nie chcieli umieszczać reklam w swoich filmach, to YouTube i tak może je wyświetlić i nie musi dzielić się zyskiem — twórca nie otrzyma niczego.

Nie zapominajmy też, że często użytkownicy zwracają się do YouTube’a, szukając informacji w sytuacjach nagłych, kryzysowych — na przykład związanych z pierwszą pomocą. Tymczasem YouTube nie waha się pokazywać reklamy proszku do prania lub sklepu internetowego, gdy potencjalnie każda sekunda jest na wagę życia. Mam tu jeszcze przykład z własnego doświadczenia — dawniej często korzystałam z YouTube’a, aby usypiać dziecko. Na serwisie były setki kołysanek, melodii czy szumów, przy których maluch szybko usypiał. Obecnie nie ma to sensu — przerywanie tego typu nagrań reklamami, które budzą dziecko, zwyczajnie wyklucza takie korzystanie z serwisu w tym celu.

Powód nr 2 – ukrycie liczby negatywnych ocen

Ocena i rekomendacje internautów ma dużą siłę oddziaływania. Dlatego decyzja YouTube, by w listopadzie 2021 roku przestała być pokazywana liczba łapek w dół, spotkała się z powszechną krytyką. Narzędzie to, razem z liczbą łapek w górę powstało, aby można było odróżnić dobre treści i nie tracić czasu na te złe. To było społecznościowe działanie oparte na mądrości tłumu — decyzja, by je usunąć, na pewno nie zrodziła się po to, by pomóc użytkownikom. Niewątpliwie była to decyzja polityczna i po prostu przysługa dla wielkich korporacji (niekiedy mierzących się z masowym downvotingiem, będącym wyrazem protestu konsumenckiego), ale także dla wszelkiej maści scamerów i oszustów.

Usunięcie licznika to ewidentne pokazanie, że dla YouTube’a przestała się liczyć jakość — ważna jest tylko ilość. Nie ma znaczenia, czy wideo jest wartościowe, wybije się wyłącznie na podstawie liczby odsłon i łapek w górę — oraz ze względu na to, na jak przełożyło się na zysk dla serwisu.

Inną niepopularną decyzją było usunięcie funkcji Community Contributions, czyli wkładu społeczności, a dokładniej umieszczania tłumaczeń pod filmami. Tłumaczenia społeczne były przewidziane jako sposób na kanały z aktywnym fanbase, aby pozyskiwać tłumaczenia. Dzięki temu wiele kanałów oferowało bardzo szybko napisy pod swoimi nowymi filami, dostępne w wielu językach. A później to z jakiegoś powodu po prosty zabrano.

Powód nr 3 – copyright i przepisy, którym muszą podporządkować się twórcy

YouTube nie staje po stronie twórców, którzy korzystają z materiałów chronionych prawem autorskim, ale w obrębie dopuszczonym przez zasady dozwolonego użytku (fair use). Firma, która twierdzi, że nagranie na YouTube narusza jej treści, zawsze wygrywa. Jest to pole do olbrzymich nadużyć. Na przykład notoryczne i bardzo agresywne zgłaszanie roszczeń do nagrań, na których zarabia twórca. Uznając je YouTube przenosi cały dochód od twórcy na rzecz strony wnoszącej roszczenie, niezależnie od tego, ile faktycznie sekund/minut muzyki jest „problematyczne”. Nawet jeśli twórca nagrał 2-godzinne wideo i wykorzystał kilka sekund muzyki, wtedy nagranie to może zostać zablokowane właśnie na podstawie oskarżenia o naruszenie praw autorskich, a wypracowany zysk nie trafi na konto twórcy, tylko firmy, która zgłosiła roszczenie.

Jeden z YouTuberów, który obserwowany jest przez ponad 3 miliony osób, otrzymał zgłoszenie o naruszeniu praw autorskich od Sony za wykorzystanie 4 sekund muzyki w 17-minutowym nagraniu:

Nie tylko zasady związane prawami autorskimi są niejasne dla twórców, ale tez niespójność zasad związanych z zawartością nagrań. Na przykład w kwestii przeklinania. W jednym roku przekleństwa są dozwolone, a w następnym roku już nie, po czym serwis znowu łagodzi zasady albo wprowadza większe obostrzenia. Oznacza to, że YouTube może z dnia na dzień usunąć filmy z uwagi na zawartość, która jeszcze miesiąc wcześniej była zgodna ze wszelkimi kryteriami serwisu. I nic nie można z tym zrobić.

Po drodze była jeszcze wymuszona integracja z platformą Google+, ignorowanie najpopularniejszych twórców przez cenzurowanie YouTube Rewind, manipulowanie listami najpopularniejszych nagrań — przez co to, co jest „Na czasie” albo w zakładce „Trendy”, niekoniecznie reprezentuje to, co faktycznie jest naprawdę oglądane…

Powód nr 4 – brak odpowiedzialności za zawartość i rekomendacje

Nie dość, że YouTube jest wypełniony reklamami, ukrywa istotne dla użytkowników informacje, to dodatkowo po swojemu cenzuruje treści — i uchyla się od odpowiedzialności za to, co w serwisie umieszczają użytkownicy. Taką furtkę daje internetowym gigantom sekcja 230 ustawy The Communications Decency Act z 1996 roku. To przepis, który pozwala firmom internetowym na moderowanie zawartości serwisów oraz zwalnia z odpowiedzialności za publikowanie treści ich dostawców, którzy nie są wydawcami. I chętnie korzystają z niego takie koncerny jak Facebook, YouTube czy Twitter. Oczywiście nie przeszkadza im to w dowolnym cenzurowaniu wybranych wpisów czy filmów.

Do zniesienia tego przepisu dążą amerykańscy producenci — ale lobby technologicznych gigantów jest naprawdę silne. Niewykluczone jednak, że do zmian przyczynią się pozwy obywateli, jak choćby sprawa Gonzalez kontra Google, która ostatnio trafiła przed amerykański Sąd Najwyższy.

Sprawa Gonzalez kontra Google jest pokłosiem ataku terrorystycznego w Paryżu w listopadzie 2015 roku, w którym zginęło ponad 100 osób. Wśród nich była młoda amerykańska studentka Nohemi Gonzalez. Odpowiedzialność za ataki wzięła ISIS. Co ma z tym wspólnego Google? Otóż rodzina studentki pozwała platformę wideo należącą do Google jako ponoszącą pewną odpowiedzialność za te ataki, hostując i publikując filmy, które według rodziny pomogły inspirować i radykalizować terrorystów.

Oczywiście nie ma bezpośredniego dowodu na to, że faktyczny terrorysta spojrzał na konkretny film — jednak prawdą jest, że YouTube opublikował niektóre z tych filmów. Tutaj serwis byłby chroniony przez amerykańskie prawo. Ale według prawnika nie powinno mieć to miejsca w przypadku, jeśli sam YouTube rekomendował podobne tytuły, podobne nagrania, jeśli tylko użytkownik był daną tematyką zainteresowany. Wtedy odpowiedzialność nie leży już po stronie osoby, która uploadowała film, ale serwisu, który podsuwa mu więcej podobnych treści… Tymczasem obliczono, że algorytm rekomendacji YouTube napędza 70% tego, co ludzie oglądają na platformie.

Czy rodzinie Gonzalez uda się spowodować, że internetowi giganci staną się odpowiedzialni za konsekwencje udostępnianych na swoich platformach treści online? Podejrzewam, że nie. Po pierwsze firmy technologiczne mają zbyt silną pozycję, by do tego dopuścić. Po drugie to nie ludzie decydują o rekomendacjach, tylko algorytmy. A te można zmienić. A po trzecie Amerykanie bardzo lubią pozwy — wyobrażacie sobie, co by się działo, o jakie niestworzone rzeczy można będzie oskarżać Google, Facebooka czy Twittera, gdyby zniesiono ten jeden przepis? No właśnie.

Motyw