ACTA2: nie dajmy sobie wmówić, że chodzi o wolność Internetu

4 minuty czytania
Komentarze

Dużą część wczorajszego wieczora spędziłem na lekturze ostatnich publikacji, jakie powstały tuż przed dzisiejszym głosowaniem nad Dyrektywą w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Co może Was nieco zdziwić, nie podzielam emocjonalnej narracji, według której tzw. ACTA2 jest u podstaw szkodliwa i błędna. Problemem są tu środki, które skutecznie wypaczą pierwotne założenia. Tymi mogła być wola ograniczenia hegemonii internetowych monopolistów. To ich działalności w kontekście głosowania nad dyrektywą chciałbym się przyjrzeć bliżej.

ACTA2 – dzwonią, ale nie wiadomo, w którym kościele

Prace nad nią obserwuję w zasadzie od samego początku i można je podsumować porzekadłem: dzwonią, ale nie wiadomo, w którym kościele. Oczywiście inicjatywa jest rezultatem lobby starszych wydawnictw prasowych, ale paradoksalnie mogła przynieść korzyść także różnej wielkości wydawcom internetowym. Jednocześnie mogłaby także ograniczyć tyranię Google, Facebooka i wszystkich firm, które same nic nie tworzą, ale chętnie zarabiają na pracy innych. Ot, prawo monopolistów. Choćby nawet Margrethe Vestager sklonowano i nałożono na Google kolejnych 50 wielomiliardowych kar, zmieni się tu zapewne niewiele.

Niestety, zmieni się niewiele także po ewentualnym wejściu dyrektywy w życie. Artykuł 13. stanowi, że wydawcy sami muszą uporać się z filtrowaniem naruszającej prawa autorskie treści. Niechybnie poskutkuje to wyłączeniem sekcji komentarzy na wielu serwisach i blogach. Dotąd była to domena portali horyzontalnych, dla których coś takiego, jak społeczność zwyczajnie nie istnieje. Przez Artykuł 13. także mniejsze serwisy z lojalną społecznością będą musiały albo przeznaczyć więcej zasobów na moderację, albo zwyczajnie wyłączyć swoje moduły społecznościowe. Ale jest jeszcze jeden problem.

Jest nim sposób, w jakie wielkie korporacje IT rozgrywają sprawę Artykułu 11., który – mam wrażenie – został nieco przyćmiony przez wspomnianą perspektywę ograniczania swobód społeczności. Artykuł 11. ma jednak znacznie więcej sensu. „Podatek od linków” daje twórcom możliwość żądania zapłaty lub usunięcia autorskiej treści udostępnianej przez innych użytkowników, podobnie jak to się dzieje na mocy amerykańskiego Digital Millenium Copyright Act. Jeśli coś jest twoje i nie chcesz, by ktoś to udostępniał, masz prawo żądać zapłaty lub usunięcia.

acta2
Ta sama Platforma Obywatelska, która ochoczo forsowała ACTA, jest dzisiaj – w opozycji i na dwa miesiące przed wyborami do europarlamentu – zdecydowanym przeciwnikiem tzw. ACTA2.

Kwestia Artykułu 11.

Wiele osób przedstawia Artykuł 11. jako perspektywę całkowitego zakazu linkowania. Byłoby to naruszenie hipertekstowej podstawy usługi WWW jako sieci połączonych dokumentów. To manipulacja. Po pierwsze, zgodnie z Artykułem 11. powielenie musi zawierać fragment utworu. Link nie zawiera fragmentu utworu, więc nie stanowi powielenia. Po drugie, tzw. ACTA2 nie wymusza na autorach, by licencje na ich treści były płatne. Jeśli chcą, to mogą pozwalać udostępniać swoje treści za darmo. Mają jednak przywilej – moim zdaniem słuszny – upomnienia się o swoje lub żądania usunięcia.

To jednak tylko moja opinia. Jak się okazuje nawet wśród moich kolegów po fachu dość odosobniona. Chciałbym więcej uwagi poświęcić innej kwestii. Otóż to łączenie Artykułu 11. ze znacznymi utrudnieniami w funkcjonowaniu Internetu u naprawdę wielu osób nie wzięło się znikąd. Od miesięcy podsycane jest i podlewane przez korporacje, które na udostępnianiu treści zbudowały lwią część swojego biznesu. Na myśli mam tu przede wszystkim Google i Facebooka. Rezultaty są kuriozalne – na ulicach europejskich miast ludzie w maskach Guya Fawkesa zaczęli walczyć o interesy wielkich internetowych korporacji.

Google oraz Facebook od lat skrupulatnie realizują politykę eliminacji stron głównych dostarczających treści. Same agregują treści i serwują użytkownikom linki do konkretnych artykułów, często z obszernymi cytatami. Monopoliści arbitralnie decydują, co w sieci jest widoczne, a co nie, mają techniczne środki, pozwalające wyeliminować z Internetu dowolną treść bez uzasadnienia. Spójrzmy, co dzieje się w Google Play – aplikacje znikają z dnia na dzień, bądź są pozbawiane funkcji, bo Google w rezultacie lat własnych błędów w prowadzeniu sklepu postanowiło, że za wszystko zapłacą za to deweloperzy.

Nie o wolność idzie gra

Nie jestem przekonany, czy Artykuł 11. może tu cokolwiek zmienić. Występowanie w obronie podobnych praktyk przez ludzi, którzy twierdzą, że troszczą się o wolność Internetu, jest jednak dla mnie niezrozumiałe. Gwoli jasności – nie jestem bezwarunkowym zwolennikiem Dyrektywy w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, przede wszystkim za sprawą technicznego aspektu Artykułu 13. Zachęcam natomiast do zachowania czujności i zdrowego rozsądku. Proszę nie dawać sobie wmówić, że coś, co jest walką o interesy Google czy Facebooka jest walką o wolność Internetu. Obie korporację pogrzebały tę wolność już dawno temu.

Obrazek główny: CC-BY-4.0: © European Union 2019 – Źródło: EP

Motyw