Sunchar Pichai

Koniec złudzeń, Google może przejąć całkowitą kontrolę nad World Wide Web

7 minut czytania
Komentarze

Z katastroficznymi tytułami artykułów w Internecie jest trochę jak z historią o chłopcu, który wiele razy na wyrost straszył bliźnich wilkiem, a gdy ten w końcu się pojawił, to nikt nie zwracał na alarmistę uwagi. Każdy z nas na co dzień bombardowany jest clickbaitem, co stępia wrażliwości, uodparnia na fatalne wieści. A gdy w końcu one nadchodzą, jesteśmy zostawieni na pastwę wilka.

Facebook – kozioł ofiarny na ołtarzu prywatności

Rok 2018 upłynął w mainstreamowym postrzeganiu branży IT pod znakiem demaskowania afery Cambridge Analytica. Mark Zuckerberg, który fatalnie rozegrał ten kryzys (całe dnie czekaliśmy na jego choćby najbardziej lakoniczne stanowisko) stanął przed Kongresem Stanów Zjednoczonych, odpowiedział na serię pytań i stał się twarzą kryzysu zaufania wobec dostawców usług internetowych. Diametralnie zmieniła się wrażliwość nietechnicznego internauty na kwestię prywatności (czy raczej tego, co z niej dotrwało do końca drugiej dekady XXI wieku) i bezpieczeństwa wrażliwych danych. To, z czego od dawna zdawali sobie sprawę zainteresowani szeroko pojętym IT, stało się jasne dla internetowego Kowalskiego – jesteśmy towarem.

Ale w zeszłorocznym kryzysie są także zwycięzcy, czy raczej nie-przegrani. Prawdopodobnie do skandalu na miarę Cambridge Analytica prędzej czy później musiało dojść, z czego zdawały sobie sprawę sztaby kryzysowe tak Facebooka, jak i Amazona, Google czy Microsoftu. To jednak Mark Zuckerberg musiał przyjąć na siebie falę pierwszego historycznego natarcia, na niego były skierowane, po raz pierwszy w historii w takich okolicznościach, kamery i oczy milionów. Miniony rok będzie kojarzony ze skandalem Cambridge Analytica, a skandal Cambridge Analytica z Markiem Zuckerbergiem.

Sundar Pichcai Sundar Pichai, CEO Google.

Trudno sobie wyobrazić, jak wielką ulgę musieli odczuć wszyscy nie-przegrani, czyli między innymi Google. Pierwsze koty za płoty, żaden kolejny skandal (a będzie ich pewnie niemało) nie będzie już zapewne wywierał takiego wrażenia i nie będzie tak nagłośniony medialnie. Jeśli za pół roku lub rok podobna historia spotka Google czy Amazon, to przedstawiciele tych korporacji będą już bogatsi o doświadczenie Zuckerberga, wnikliwie przeanalizują jego działania i wyciągną wnioski. Będą lepsi, szybsi i skuteczniejsi w procesie ograniczania szkód. A przecież nie sposób powiedzieć, by nawet cała siła pierwszej fali ataku jakkolwiek zachwiała potęgą Facebooka.

Google na czele Coalition for Better Ads

Portfolio usług Facebooka w pewnym sensie wynika z braków w portfolio Google. Facebook stoi serwisami społecznościowymi i komunikatorami, zaś Google właśnie na tych dwóch frontach próbowało swoich sił wielokrotnie i bez powodzenia. I to być może właśnie Google jest największym beneficjentem tego, że gniew ludu został skierowany w stronę Facebooka. Gdy oczy opinii publicznej patrzyły w pobladłą twarz Marka Zuckerberga, Google przez cały rok skrupulatnie i systematycznie pozwalało sobie na coraz więcej w zakresie sterowania tym, co pojawia się w naszych przeglądarkach i jakie przeglądarki w ogóle są dostępne.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że działania Google w ciągu ostatnich miesięcy są realizacją przyjętej wcześniej strategii, która czekała na dogodny moment na realizację, nie zaś spontanicznej szamotaniny. W lutym Chrome zaczął realizować założenia przyjęte przez Coalition for Better Ads. W praktyce oznacza to, że zrzeszenie największych korporacji, między innymi Google, Facebook czy Microsoft, samodzielnie zdecydowało, jakie reklamy będą wyświetlane w Internecie, a jakie nie. Narzędziem, które pozwoliło egzekwować przyjętą politykę był właśnie Chrome – z dnia na dzień określony typ treści został ukryty dla lwiej części internautów.

Jak na ironię, zmiana ta została na ogół przyjęta z entuzjazmem. Na pohybel z reklamami! Niewielu w atmosferze hurraoptymizmu i wychwalań Google za podjęcie zdecydowanych działań przyjęło postawę krytyczną i rozebrało pracę Coalition for Better Ads i jej skutki na mniejsze części. Ale jeśli choć na moment zastanowimy się, co tak naprawdę stało się w lutym, to na karku jeży się włos. Największym internetowym korporacjom udało się bowiem spotkać i umówić, że coś zniknie z Internetu. Następnie, w ciągu zaledwie kilku miesięcy, to coś z Internetu zniknęło. W lutym były to inwazyjne reklamy, ale co stoi na przeszkodzie, by było to cokolwiek innego?

Czystki w Chrome Web Store

Co stoi na przeszkodzie, by nagle za inwazyjne zostały brane publikacje krytyczne wobec członków Koalicji? Dlaczego nie miałyby zniknąć treści niezgodne z preferowanym na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych stylem życia? Co pod względem technicznym będzie przeszkodą, by identyfikować po wartości funkcji skrótu treści publikowane przez Wikileaks i je ukrywać? Przykłady są umyślnie wyolbrzymione – nie chodzi tu jednak o faktyczne wymazywanie treści z Internetu, ale o to, że jest to możliwe, że istnieje takie ryzyko. Pod względem zarówno technicznym, jak i biznesowym nic nie stoi już Koalicji na drodze. W ostatnim czasie Google ogłosiło, że po udanym europejskim starcie wybiórczego blokowania reklam w Chrome funkcja zostanie włączona na całym świecie.

Popularność przeglądarek – wykresPopularność przeglądarek w grudniu 2018 roku według W3Counter

Ten niepokojący stan rzeczy warto przypominać także w kontekście najświeższych doniesień. Google w manifeście rozszerzeń Chromium (dokument regulujący, w jaki sposób mogą działać dodatki do przeglądarek bazujących na Chromium, a zatem Chrome, Opera, Vivaldi, a niedługo także Edge) wprowadziło zmiany w dozwolonym wykorzystaniu API WebRequest. W najnowszej wersji manifestu ze strony Google padła propozycja uniemożliwienia twórcom rozszerzeń wykorzystywania WebRequest API do blokowania zawartości witryn. A to oznacza, że takie rozszerzenia jak uBlock Origin, NoScript nie będą już na działały w przeglądarce Chrome.

Manifest bardzo precyzyjnie określa zmiany w dozwolonym użyciu API WebRequest – jak wspomniałem, rozszerzenia nie mogą z jego wykorzystaniem modyfikować zawartości witryn. A to właśnie takie jest podstawowe zastosowanie wymienionych (i wielu innych rozszerzeń). uBlock jest świetnym dodatkiem blokującym reklamy, NoScript jest skuteczny w eliminowaniu ze stron wszelkiej maści skryptów – dzięki niemu na stronach nie uświadczymy JavaScriptu, Javy, Flasha, a także licznych elementów śledzących służących do analityki ruchu. Teraz wszystkie te programy mają zostać skutecznie pozbawione mechanizmu podstawowego dla ich poprawnego działania.

Firefox – ucieczka sprzed teleekranu?

Znów łatwo spostrzec tu żelazną konsekwencję. Najpierw Google arbitralnie decyduje, co jest dozwoloną reklamą, a co nie, a następnie próbuje się pozbyć programów, które mają zbliżone możliwości. Jedynym słusznym blokerem reklam będzie zatem bloker wszyty w Chrome’a i operujący na listach Coalition fot Better Ads. Chromium to przedsięwzięcie Open Source, choć zdominowane przez Google. Nie zmienia to faktu, że zmiany w manifeście musi rozpatrzyć i przegłosować społeczność. A wśród niej nie brakuje głosów, że najwyższy czas powrócić na łono Firefoksa, czyli korzystać z zamiennika, póki jeszcze jakiś istnieje. Jego dostępność nie jest taka oczywista, jeśli weźmie się pod uwagę decyzję Microsoftu o przeniesieniu domyślnej przeglądarki Windowsa 10 na bazę Chromium.

Wśród wielu młodych osób panuje maniera performatywnego dzielenia informacją, że nie posiadają w domu telewizora lub chociaż, że nie posiadają dostępu do telewizji. Problem w tym, że mainstreamowy Internet w zakresie wolności wyboru stopniowo oferuje w porównaniu z telewizją coraz mniej. Przenieśmy władzę i możliwości Google na grunt RTV. Czy wyobrażacie sobie, aby dowolny producent telewizorów nie tylko miał monopol na dostarczanie telewizji, ale także mógł dowolnie decydować, jakie treści się w tej telewizji pojawiają? Porównania do twórczości George’a Orwella są okropnie wyświechtane, ale być może najwyższy czas pozbyć się złudzeń – przecież będziemy mieć wówczas do czynienia z teleekranem.

Motyw