Cyberpunk 2077 Widmo Wolności - recenzja

Recenzja Cyberpunk 2077: Widmo Wolności. Czas się położyć samuraju

10 minut czytania
Komentarze

No i oto jest. Pierwszy (i wszystko wskazuje na to, że ostatni) duży dodatek do Cyberpunk 2077 lada chwila trafi na wasze dyski. Widmo Wolności było dla CD Projekt RED szansą na odkupienie win, jakie nagromadziły się wraz z dość felerną premierą „podstawki”. Czy się udało?

Zalety

  • Wspaniale poprowadzony główny wątek, który stale trzyma w napięciu
  • Jak zawsze – świetne dialogi
  • Interesujące i angażujące nowe misje poboczne
  • Naprawdę dobra cena jak na tyle zawartości
  • Nowe zakończenie dla Cyberpunk 2077 to naprawdę coś „innego”

Wady

  • Nadal zauważalne bugi
  • Niektóre postacie i lokacje mogłyby być nieco bardziej wyraziste

Cyberpunk 2077: Widmo Wolności w skrócie

Cyberpunk 2077: Widmo Wolności to fenomenalny dodatek, który starczy na około 20-25 godzin zabawy. Fabularnie to całkowicie inny styl historii niż to, co widzieliśmy do tej pory, ale całość poprowadzona jest na tyle sprawnie, że każdy jeden wątek śledzi się z ogromnym zainteresowaniem. Choć w grze nadal znajduje się nieco bugów, a nie wszystkie decyzje artystyczne przypadną każdemu do gustu, to Widmo Wolności czyni z Cyberpunk 2077 produkt kompletny. I do tego szalenie wciągający.

8,8/10
Ocena

Cyberpunk 2077: Widmo Wolności

  • Grafika 8
  • Muzyka i udźwiękowienie 8
  • Fabuła 10
  • Przyjemność z rozgrywki 9

Miasto marzeń znów wita

Należę do tego grona szczęśliwców, którzy podczas ogrywania Cyberpunk 2077, w momencie jego premiery, ukończyli tytuł bez większych problemów i bugów. A że gra, mimo pewnych oczywistych bolączek i niedociągnięć, mocno mi „podeszła”, gdy na liście osiągnięć zapaliło się w końcu „100%”, miałem na liczniku nieco ponad 100 przegranych godzin. Z dzisiejszej perspektywy – nieco tego żałuję. Dlaczego? Bo Aktualizacja 2.0 dla Cyberpunk 2077 całkowicie zmienia tytuł w kilku kluczowych aspektach… i to na zdecydowanie lepsze. Gdybym zostawił sobie w Night City kilka tajemnic do odkrycia, eksploracja miasta po powrocie do gry przy okazji Widma Wolności byłaby jeszcze przyjemniejsza. A tak, w momencie, gdy podstawkę ukończyłem kilka razy i zrealizowałem wszystkie misje oraz aktywności, ponowne szusowanie po ulicach miasta sprowadzało się głównie do podziwiania widoczków i testowania tego, jak mocno zmieniły się policja oraz oddziały MaxTac, które pojawiają się wtedy, gdy nabroimy zbyt mocno. A zmieniły się diametralnie, i to ponownie w tę dobrą stronę. Kolejna migająca obok minimapy gwiazdka nareszcie zaczęła zwiastować kłopoty, zamiast wywoływać salwy śmiechu.

No, ale do rzeczy – Aktualizacja 2.0 to doskonały comeback ze strony CD Projekt RED i domknięcie „redemption arc”, ale w recenzji Cyberpunk 2077: Widmo Wolności wypadałoby się zająć przede wszystkim dodatkiem. A więc do dzieła.

Wszystko jest polityką

Chcąc ukończyć absolutnie wszystko, co dodatek ma do zaoferowania, potrzebować będzie około 20-25 godzin. Jeżeli zależy wam na zobaczeniu tylko jednego zakończenia – będzie to oczywiście odrobinę mniej. Biorąc pod uwagę niewygórowaną cenę Widma Wolności, uważam to za całkiem niezły układ… i choć grę oczywiście od wydawcy otrzymaliśmy, to grałem na potrzeby recenzji na kupionej za własne pieniądze kopii.

Sama historia to w gruncie rzeczy rozciągnięta na kilkanaście godzin opowieść szpiegowska, w którą V zostaje wplątany/a z nadzieją, że na końcu czekać będzie wybawienie od niechybnej śmierci spowodowanej zainstalowaniem w głowie Relica. Podczas moich wojaży w Dogtown (nowej dzielnicy, w której rozgrywa się większość akcji), w taki sposób kierowałem fabułą, aby uzyskać dostęp do nowego zakończenia Cyberpunk 2077, które można dzięki Widmo Wolności odblokować. Nie będę oczywiście zdradzał żadnych szczegółów, ale powiem tak – to finał inny niż wszystkie znane z podstawki, ale jednocześnie mający z nim jedną cechę wspólną.

To typowy dla gatunku cyberpunkowego epilog, w którym tak naprawdę pojęcie takie jak „i żyli długo, i szczęśliwie” nie istnieje. Nowe zakończenie w Widmo Wolności kopie w podbrzusze, wykręca i przemiela, zostawiając nas następnie z poczuciem zadumy oraz pustki jednocześnie.

Jedyne, czego żałuję, to – tu uwaga, będzie pewien spoiler – to fakt, że po Widmie Wolności CD Projekt RED kończy projekt Cyberpunk 2077 i nie doczekamy się rozwinięcia wątku Mr. Blue Eyes, który swego czasu typowałem jako jeden z fundamentów rozszerzenia. I w sumie się nie pomyliłem, bo intryga, wokół której wszystko się kręci, została zapoczątkowana… właśnie przez niego, choć wzmianka na ten temat jest bardzo łatwa do przeoczenia.

Widmo Wolności od wszystkiego

No dobrze, ale o co w tej historii tak naprawdę chodzi? Otóż z V, nagle kontaktuje się przez Relica niejaka Songbird – wybitna netrunnerka działająca we współpracy z prezydentką NUSA. Pomijając okoliczności samej rozmowy, koniec końców V decyduje się ruszyć na pomoc statkowi oficjelki, który został zestrzelony i rozbił się we wspominanym już Dogtown. Mało przychylna NUSA dzielnica rządzona jest przez niejakiego Kurta Hansena i jego gang Barghest… i jak nietrudno się domyślić, to z nimi przyjdzie nam najczęściej walczyć na zapuszczonych ulicach nowej części Night City. Na nasze szczęście – nie jesteśmy sami. Oprócz wsparcia samej Songbird liczyć możemy także m.in. na Solomona Reeda – granego przez Idrisa Elbę, uśpionego agenta specjalnego NUSA. Nie ukrywam, że początkowo scenariusz wydawał mi się dość sztampowy, a postacie, które napotykaliśmy nieco bez charakteru… ale szczęśliwie im dłużej gramy, tym bardziej „mięsiste” się wszystko staje.

A i główna intryga zabiera nas na emocjonalny rollercoaster, podczas którego przynajmniej kilkukrotnie podjąć musimy kluczowe dla scenariusz decyzje. Całość oceniam bardzo dobrze i jeżeli zamierzaliście grać w Cyberpunk 2077 „dla fabuły” – z pewnością rozczarowani nie będziecie. Trochę żałuję, że w dodatku poza głównym wątkiem nie czeka na nas więcej misji i aktywności pobocznych… ale tylko dlatego, że te, które się w grze znalazły, także wypadają naprawdę zachwycająco. A co w tym wszystkim najważniejsze – tempo prowadzenia absolutnie każdej jednej misji czy kontraktu, naprawdę może się podobać. Wszystko skrojono w na tyle umiejętny sposób, że intensywniejsze momenty naprzanki kończą się dokładnie wtedy, gdy powinny, żadna sekcja skradankowa nie jest przeciągnięta, a i w każdej rozmowie – poza ciekawymi dialogami – znajdziemy coś, co przykuwa uwagę i ma znaczenie dla dalszych postępów fabularnych.

Jeżeli zamierzaliście grać w Cyberpunk 2077 „dla fabuły” – z pewnością rozczarowani nie będziecie.

Psi obowiązek

No dobra, to wiemy już, że Night City dla fabuły Widma Wolności zdecydowanie warto odwiedzić… ale co zresztą? Dogtown w porównaniu do pozostałych części miasta wypada… Cóż, inaczej. Night City w swojej „oryginalnej” wersji było mocno pstrokate, pełne neonów, przesadnie epatowało stylem ocierającym się momentami o kicz. W Widmo Wolności całkowicie zmieniono podejście nie tylko do tego, co noszą same główne postacie, ale i to, jak wygląda dzielnica. Moje pierwsze skojarzenia to – co dość zabawne, biorąc pod uwagę mój miejscami dość chłodny stosunek do gry Techlandu – Dying Light 2 oraz Blade Runner.

Po Dogtown wprawdzie nie latają zombiaki, ale użyta paleta barw, stylistyka ulic, ubrań gangu oraz ogólny klimat, z miejsca wywołał we mnie wspomnienia Villedor, podszyte vibem z filmów Ridley’a Scotta i Denisa Villeneuve’a. To ciekawa kombinacja, która w praktyce wypada nie najgorzej, choć nie ukrywam, że podczas grania miałem nieodparte wrażenie, że w tym miejscu Night City nieco… utraciło dla mnie swoją duszę. Gdyby nie kilka wyróżniających się budynków, Dogtown wyglądałoby jak „randomowe zdewastowane miejsce nr. 27”, które znaleźć można w pierwszej lepszej produkcji. Może taki był zamysł, kto wie… To nie tak, że nowa dzielnica wygląda brzydko – jest sporo momentów, kiedy widoki zapierają dech w piersiach – ale czuję, że odebrałbym ją lepiej, gdyby miała nieco więcej unikalnej tożsamości, tak jak wszystkie pozostałe części Night City.

Zbliżając się powoli do końca, jeszcze krótki akapit poświęcony… bugom. Te oczywiście Redzi intensywnie przez lata łatali w Cyberpunk 2077, ale pech chciał, że i tak na kilka podczas ogrywania Widma Wolności wpadłem. Raz czy dwa musiałem restartować misję, bo jakaś postać się zacięła. Innym razem gra wywaliła mnie do pulpitu. Tu i ówdzie lewitowały jakieś ciała. Podczas dialogu postaci wystawał z głowy pistolet. Innym razem Solomon Reed nagle stwierdził, że zostanie kwadratem… Tak, tak, po prostu model się wykrzaczył i postać Idrisa Elby nagle nagrała mocno geometrycznych kształtów, co widać zresztą na jednym z dołączonych do recenzji obrazków. Ogólnie więc rzecz ujmując – nieco tego jest i zdaje się, że magicy mieszający z REDengine dotarli po prostu do ściany i „lepiej nie będzie”. Na szczęście zazwyczaj to rzeczy do wybaczenia, które nie wpływają na ogólny odbiór gry. Miejcie jednak świadomość, że wracając do Night City po Aktualizacji 2.0 i z dodatkiem Widmo Wolności na pokładzie, nadal mogą czekać na was technicznie „niespodzianki”. Mniejsze niż te trzy lata temu, ale jednak są.

Cyberpunk 2077 się kończy, Cyberpunk 2077 się zaczyna

Tak sobie myślę, że może i dobrze się dzieje, że CD Projekt RED kończy rozdział pt. Cyberpunk 2077 właśnie w taki, a nie inny sposób. To nie tak, że wątpię w umiejętności studia, ale Widmo Wolności to mimo pojedynczych bolączek, naprawdę dodatek z najwyższej półki i godne „domknięcie” całości projektu, który na tę chwilę wydaje się po prostu kompletny. Redzi oczywiście do świata wykreowanego przez Mike’a Pondsmitha wrócą… choć nie wiemy jeszcze w jakiej formie. Może powstanie coś na zgliszczach trybu multiplayer, który się w Cyberpunk 2077 finalnie nie zmaterializował… a który nadal wymieniany jest w napisach końcowych? A może czeka nas sequel osadzony już w innym roku? Albo spin-off pokroju Wojny Krwi, jak w przypadku wiedźmińskiej serii?

To dodatek z najwyższej półki i godne „domknięcie” całości projektu.

Bez względu na odpowiedź, Cyberpunk 2077 Orion (bo pod taką nazwą kodową póki co występuje), zapowiada się na nie lada gratkę dla wszystkich fanów tego świata. Gdzieś z tyłu głowy oczywiście żałuję, że będą mógł wrócić do niego po nowe przygody najwcześniej za kilka lat… ale żegnając się z Johnnym Silverhandem oraz V, czuję satysfakcję. A o to w tym wszystkim chyba w końcu chodzi.

Dobranoc, słodki samuraju.

Skoro interesują cię gry komputerowe, być może korzystasz też ze Snapchata? Jeśli tak, z pewnością przyda ci się nasz poradnik krok po kroku dotyczący tego, jak odzyskać dni na Snapie.

Część odnośników to linki afiliacyjne lub linki do ofert naszych partnerów. Po kliknięciu możesz zapoznać się z ceną i dostępnością wybranego przez nas produktu – nie ponosisz żadnych kosztów, a jednocześnie wspierasz niezależność zespołu redakcyjnego.

Motyw