Jeśli chcesz obejrzeć film — nie rób tego w domu. Tylko w kinie ma to sens [OPINIA]

6 minut czytania
Komentarze

Od paru lat staram się przynajmniej raz w miesiącu pójść do kina. Cóż poradzę, tylko w ten sposób potrafię się w pełni skupić na oglądanym filmie. Bez przerw na toaletę, bez sprawdzania powiadomień na smartfonie, bez żadnych bodźców z zewnętrznego świata. To nie znaczy, że nie oglądam też filmów w domu, wręcz przeciwnie. Nikt jednak mi nie wmówi, że to jest dokładnie to samo doświadczenie.

Kocham kino, bo do dziś kojarzy mi się z czymś ekskluzywnym

Kołodziejewo (woj. kujawsko-pomorskie), lata 2002-2009. Wychowałem się na wsi, której największą atrakcją były szkoła podstawowa, należące do niej boisko i dwa konkurujące ze sobą sklepy spożywczo-przemysłowe. Dlatego też należę do grupy osób, dla których każdy wyjazd do kina był wydarzeniem przełomowym. Rodzice nie mieli takiej potrzeby, by do kina jeździć — im w pełni wystarczyła telewizja. Dlatego też te wizyty były rzadkie i wyjątkowe. O ile dobrze pamiętam, w ciągu tych 7 lat moja klasa pojechała na dwa filmy. Stuart Malutki 2 (2002) oraz Opowieści z Narnii: Lew, Czarownica i Stara Szafa (2006).

Każdy z tych wyjazdów to dziesiątki wyniesionych z kina ulotek promujących repertuar, hektolitry słonego popcornu oraz koszmar obsługi sal, która potem musiała te resztki po nas sprzątać. Wiem coś o tym, w końcu sam zaliczyłem kilka miesięcy jako pracownik kina. Co prawda szybko mnie zwolnili za to, że klientom pakowałem za dużo naczosów, ale hej, CHCIAŁEM DOBRZE.

Choć na dalszych etapach edukacji wycieczki do kina wiązały się stricte z kinem okołopatriotycznym (Miasto ’44, Jack Ryan, Czarny Czwartek), to i tak seanse pozostawały wspomnieniem pozytywnym. Prawdziwa miłość do kina jako instytucji odrodziła się dopiero wtedy, gdy jako młody dorosły na dobre ugrzązłem w Marvel Cinematic Universe oraz poznałem ludzi, którzy również lubią oglądać filmy na wielkim ekranie.

Kino jest drogie tylko wtedy, gdy pozwolisz sobie to wmówić

Największym argumentem przemawiającym za platformami VOD są oczywiście koszty. Weźmy pierwszą opcję z brzegu, Netflix. 29 złotych miesięcznie za najtańszy pakiet, który gwarantuje dostęp do setek filmów i seriali. Pozornie trudno z tym dyskutować, ale wyjście do kina nie kosztuje przecież setki złotych. A pamiętajmy, pójście na seans w okienku premierowym to również udział w międzynarodowej dyskusji na temat popularnego dzieła sztuki. Możesz poczekać na debiut w VOD, lecz nikogo Twoja opinia wtedy nie będzie już interesować.

Sprawdźmy jednak koszty na przykładzie. Ostatnio poszliśmy do Multikina na Avatar 2: Istota Wody. Pomijając już popis grafomanii w wykonaniu Jamesa Camerona, każdy zapłacił za swój bilet 17,50 zł. I tyle! Jasne, możesz kupić w kinowym barze popcorn i napoje, wtedy rzeczywiście, o trzycyfrowy rachunek nie jest trudno. Prawda jest jednak taka, że możesz spakować w plecak też swoje przekąski lub nie jeść w ogóle. Nikt tego nie sprawdza!

A gdy już dotrzecie na salę, wtedy zaczyna się magia. Nieustanna ciemność, w której pojedyncze lampki pozwalają nawigować między wyznaczonymi rzędami i miejscami. Siadacie, rozbieracie się i… czas na reklamy. Możecie się śmiać, lecz te uznaję za nieodłączną część doświadczenia. Tych ogłoszeń zazwyczaj nie zobaczycie w telewizji, a i są znacznie lepiej zrealizowane niż typowe kilka sekund o lekach na wątrobę.

Te z kolei są przeplatane zwiastunami innych produkcji, które także będziecie mogli zobaczyć w kinach. Nie wiem jak wy, ja bardzo rzadko oglądam zwiastuny filmów na YouTube. Dlatego też takie wyjście jest dla mnie niecodzienną okazją, by zastanowić się nad następnymi seansami.

Zanim jeszcze właściwy seans się rozpocznie, mam to do siebie, że całkowicie wyłączam telefon. Nie żadne wibracje, wyciszenia, bez półśrodków. Kino to dzisiaj jedno z niewielu miejsc, gdzie jestem w stanie całkowicie odciąć się od świata zewnętrznego, choćby na te dwie-trzy godziny.

W tym doświadczeniu także nie przeszkadzają mi inni ludzie, nawet jeśli jedzą popcorn najgłośniej jak się da. Jedyne co mogłoby mnie zirytować to jakieś nader głośne rozmowy niezwiązane z filmem, lecz nigdy nie spotkałem na seansach tak irytujących współtowarzyszy. Podczas pracy w kinie zdarzało się jednak znaleźć flaszkę wódki na sali, bo i czemu nie.

Filmy w domu? To nie to samo!

Sam fakt wyjścia do kina sprawia, że automatycznie przyjmuję jakieś zasady i staram się nie uprzykrzać życia pozostałym widzom. W domu jednak obowiązuje za to wolna amerykanka. Na telefon przyjdzie jakieś powiadomienie, nagle będę musiał wyjść do łazienki, współlokatorka zapuka i zapyta o suszarkę. Rozpraszaczy mógłbym wymieniać miliony, a i bez nich nie osiągnę tego samego skupienia, jak na wielkiej sali.

Zauważyłem jednak po sobie dwie zależności. Domowe seanse wypadają znacznie lepiej w grupach, bo i nie oglądamy wtedy dzieł wymagających największych pokładów uwagi. Dawno nie bawiłem się tak dobrze, jak na filmie o rekinie walczącym z kolosem, będącym tajną bronią Związku Radzieckiego. A odtworzyliśmy go na tanim, miniaturowym projektorze.

Drugą sprawą jest sprzęt, na którym oglądam te filmy. Łatwiej się skupiam na filmach, które dostarczają mi wrażenia audiowizualne zbliżone do tych z multipleksów. Tylko niestety, to kosztuje. Zbudowanie świetnego kina domowego to wydatek śmiało przekraczający 10 tys. złotych, a i przecież musimy mieć całkiem pojemny salon, który pomieści tę graciarnię. Umówmy się, dla młodych dorosłych pozostających na wynajmie u obcych właścicieli, taka zabawa to pieśń dalekiej przyszłości.

Można się też oszukiwać i mówić, że oglądanie filmów na laptopie bez ekranu OLED jest super. Jakby wszystko to samo, ale czy reżyser zakładał, że tak obejrzycie jego dzieło? Raczej nie. Dlatego też niewiele osób będzie w stanie mnie przekonać, że filmy lepiej oglądać w ich salonie, niż w kinie.

Co innego, jeśli produkcja leci prosto na VOD, tak, jak niegdyś filmy na kasetach VHS lub płytkach DVD (lub VCD, kto je pamięta?). Wtedy po prostu nie mam innego wyboru.

Gdybym więc musiał usprawniać swoje domowe kino, to poza oczywistym telewizorem, zainwestowałbym w porządny soundbar. Taki sprzęt pozwoliłby mi wyjść z klasycznego stereo do 5.1, zbliżając dźwięk do pożądanej, kinowej jakości. Oto dwie propozycje, które cieszą się dobrymi ocenami ich użytkowników:

fot. Tima Miroshnichenko z Pexels

Motyw