Recenzja Nobody Wants to Die. Ta polska gra to czarny koń 2024 roku

10 minut czytania
Komentarze

Już po pierwszych zapowiedziach Nobody Wants to Die czułem, że to może być naprawdę nietuzinkowa produkcja. Zwiastuny tonęły w klimatach neo-noir, z drapaczami chmur skąpanymi w świetle kolorowych neonów, latającymi samochodami i gęstym od zanieczyszczeń powietrzem. Efekt przeszedł jednak moje najśmielsze oczekiwania.

Spytacie skąd tak wielkie zachwyty grą, o której zapewne wciąż słyszało niewielu. Pierwsza wzmianka o niej pojawiła się niczym grom z jasnego nieba, ledwie kilka miesięcy temu, a tu już premiera i to taka raczej z gatunku tych cichych. No cóż, mamy sezon ogórkowy. Branża gier zatopiła się w letargu, a sami gracze raczej nie rozglądają się za nowościami, a nadrabiają zaległości. Stellar Blade, Rise of the Ronin, nowe Alone in the Dark czy choćby Banishers: Ghosts of New Eden – sami przyznacie, przez ostatnie miesiące narzekać na brak ciekawych tytułów nie mogliśmy.

Nie da się ukryć, debiut w tak niesprzyjających okolicznościach to spore wyzwanie. Zawsze powtarzam jednak, że dobra gra obroni się sama. W przypadku Nobody Wants to Die wystarczy kilkanaście minut, by się w tej grze zakochać. Dawno nie było bowiem tak niesamowicie sugestywnej opowieści kryminalnej, w klimatach tech-noir. Niektórzy mówią nawet, że to Blade Runner naszych czasów. I coś w tym jest.

Zalety

  • absolutnie fenomenalny mix klimatów Blade Runnera, Deus Exa, Equilibrium i serialu Altered Carbon
  • świetnie zawiązana intryga i niezwykle sugestywny, nieco przerażający świat przyszłości
  • znakomicie przygotowane miejscówki
  • ciekawe zagadki i świetny patent z rekonstrukcją wydarzeń
  • doskonale dobrani aktorzy dubbingowi, którzy nadają postaciom charakteru
  • oprawa graficzna na Unreal Engine 5 robi tu fantastyczną robotę
  • świetna cena

Wady

  • czasem kłopotliwe wyszukiwanie śladów
  • niektóre QTE (Quick Time Event) bywają irytujące
  • gra przez większość czasu prowadzi nas w zasadzie „po sznurku”
  • cała zabawa jest dość krótka (5–7 godzin na jedno przejście)

Recenzja Nobody Wants to Die – krótka opinia

Nobody Wants to Die to gra niezwykła. Niby to tylko interaktywna opowieść w klimatach neo-noir, w której gracz przez większość czasu jest jedynie obserwatorem wydarzeń, ale cała historia podana nam została tutaj w taki sposób, że śledzi się ją z wypiekami na twarzy. Wizja przyszłości, w której ostateczna śmierć już w zasadzie nie występuje, okazuje się bowiem dużo bardziej przerażająca, niż początkowo mogłoby się wydawać. Do tego dochodzą świetnie zarysowani bohaterowie, efektownie wyglądające rekonstrukcje wydarzeń na miejscu przestępstw (Unreal Engine 5 sprawdza się tu doskonale), w których niczym Rick Deckard z Blade Runnera szukamy śladów oraz szybko zagęszczająca się intryga. Wszystko razem powoduje, że ciężko oderwać się od gry bez poznania jej zakończenia.

8,8/10
Ocena

Nobody Wants to Die (PS5)

  • Grywalność 8
  • Oprawa A/V 9
  • Klimat 10
  • Warstwa techniczna 8

Nobody Wants to Die, czyli ponure żniwa nieśmiertelności

Dystopijny Nowy Jork z gry Nobody Wants to Die
Nobody Wants to Die / własny zrzut ekranu

Wyobraźcie sobie przyszłość, w której ludzkość oszukuje śmierć poprzez cyfrowy transfer świadomości do innego ciała. Tak, dobrze myślicie – ten motyw widzieliśmy już choćby serialu Altered Carbon (będący adaptacją powieści pod tym samym tytułem). W Nobody Wants to Die ta wizja przyszłości maluje się jednak w dużo bardziej ponurych barwach.

Jest tok 2329. Wielkie aglomeracje miejskie takie jak Nowy Jork wystrzeliły w górę. Na samym szczycie, ponad chmurami, gdzie powietrze jest czyste i wolne od zanieczyszczeń, rezydują bogacze. Najniższe piętra zaś to już w zasadzie slumsy. Pomiędzy wielkimi drapaczami chmur poruszają się rzędy latających, retrofuturystycznych samochodów, ulice toną w strugach kwaśnego deszczu, a pośród tego wszystkiego kwitnie życie towarzyskie, które także przeniosło się w górę. Jednym słowem – do tej pory standard, jak dystopijną przyszłość przystało.

Znacznie ciekawiej i dużo mroczniej robi się, gdy wraz z naszym bohaterem zaczniemy zatapiać się w kryminalnej intrydze Nobody Wants to Die. Już na samym początku dowiadujemy się bowiem, że w tym świecie ciało nie należy do człowieka. Każdy, od osiągnięcia 21 roku życia, ma obowiązek opłacania specjalnego abonamentu, na wypadek konieczności przeniesienia świadomości do innej „powłoki”. Pomyślicie pewnie teraz, że to całkiem ciekawy pomysł. Byłby, gdyby nie jeden istotny szczegół. Jak myślicie, co się dzieje, gdy ktoś nie ma pieniędzy na opłacenie owego, całkiem pokaźnego abonamentu?

W tym miejscu muszę jeszcze jedną, istotną rzecz, dopowiedzieć. Skoro ciało nie należy w tym świecie do człowieka to stosowanie jakichkolwiek używek jest traktowane jak przestępstwo. I choć każdy ma obowiązek dbać o aktualnie zajmowaną „powłokę”, to w trakcie naszego śledztwa odkryjemy, że nie wszystkich to dotyczy. Jak zawsze są równi i równiejsi.

Zdradzać więcej nie będę, bo ta otoczka fabularna stanowi integralną część opowiadanej w Nobody Want to Die historii. Dopowiem tylko, że im głębiej będziemy drążyć, tym wszystko staje się mroczniejsze i bardziej przerażające. Przyznam szczerze, że na samym końcu tej niesamowitej opowieści miałem ciarki na plecach. Szczególnie że moje pierwsze wybory doprowadziły mnie do tego niezbyt szczęśliwego zakończenia.

Zabawa w detektywa

Rekonstrukcja wydrzeń na miejscu przestępstwa. Nobody Wants to Die / własne zrzuty ekranu

Porównanie Nobody Wants to Die do Blade Runnera nie wzięło się znikąd. Nie chodzi tu jednak wyłącznie o klimatyczne, skąpane w ciemnościach i strugach deszczu miasto czy bohatera, który, podobnie jak Rick Deckard, także jest detektywem. James Karra, bo tak nazywa się prowadzona przez nas postać, to gość po przejściach, z ponad 100-letnim bagażem doświadczeń, który w swoim życiu zajmował już różne „powłoki”. Poznajemy go jednak w momencie, gdy jeszcze nie oswoił się z nową, otrzymaną po śmierci w katastrofie kolejowej.

James próbuje wrócić do policyjnej pracy, której do dłuższego czasu odmawia mu komendant, z uwagi na przedłużające się problemy z adaptacją nowego ciała przez świadomość. Gdy wreszcie otrzymujemy swój pierwszy, choć nadal nieoficjalny przydział nic jeszcze nie zwiastuje niezwykle misternie zaplanowanej intrygi. To miało być rutynowe pobranie świadomości pewnego bogacza, który uległ wypadkowi. Wypadkowi, który okazuje się morderstwem. I to takim zakończonym śmiercią ostateczną.

I tu zaczyna się nasza zabawa w detektywa. Nobody Wants to Die podzielone zostało bowiem na pojedyncze miejscówki, w których toczymy nasze śledztwa bądź też łączymy ze sobą znalezione dowody i hipotezy. Te pierwsze mogą budzić największe skojarzenia z filmem Blade Runner. Pamiętacie jak Deckard bawił się w analizowanie zdjęć? Przybliżał tam sobie określone miejsca i zmieniał położenie kamery? No to w Nobody Wants to Die mamy coś podobnego, ale w znacznie większej skali.

Na wyposażeniu naszego bohatera znajduje się bowiem specjalne urządzenie zwane rekonstruktorem, które pozwala nam synchronizować się z miejscem przestępstwa i manipulować czasem. Dzięki temu możemy odtwarzać wydarzenia sekunda po sekundzie i zatrzymując się w dowolnym miejscu dokładnie analizować poszczególne elementy sceny rozgrywającej się przed naszymi oczami. Dla ułatwienia rekonstruktor podpowiada nam kluczowe momenty, które generują widowiskowe anomalie. Te czasowe bąble skrywają ślady, które musimy odnaleźć, by ruszyć fabułę do przodu.

I choć rozwiązanie to nie grzeszy przesadnym skomplikowaniem (a i miewa czasem nieco irytujące błędy), to jednak w ogólnym rozrachunku dostarcza całkiem sporo frajdy. Miło patrzeć jak poszczególne elementy tej przestrzennej łamigłówki – kto zabił, jak i dlaczego, układają się w jedną całość. A trzeba tu dodać, że nasz bohater cały czas komentuje znalezione ślady i konsultuje się ze swoją partnerką – Sarą. Między tą dwójką, choć początkowo oboje nie darzą się zbytnią sympatią, jest szczególny rodzaj chemii. Coś, co powoduje, że faktycznie zaczyna nam na tych bohaterach zależeć.

Klimat, klimat i jeszcze raz oprawa audiowizualna

Pomieszczenie z półkami pełnymi książek, otwartymi drzwiami, przez które wdziera się mgła, oraz ręką trzymającą zapalonego papierosa. Nobody Wants to Die
Specyficzne oświetlenie sceny, typowe dla filmów noir. Nobody Wants to Die / własne zrzuty ekranu

Nobody Wants to Die nie byłoby jednak tak niesamowite, gdyby nie wyjątkowy klimat, który przypomina nieco połączenie Blade Runnera, Altered Carbon i Equilibrium. Mamy tu też trochę z kultowego już Deus Ex: Mankind Divided i najlepszych filmów noir, z charakterystycznymi monologami głównego bohatera, budującym atmosferę specyficznym oświetleniem, fenomenalną ścieżką dźwiękową i wszystkimi tymi drobnymi szczególikami, które urzeczywistniają przedstawianą nam wizję świata.

Stojące za Nobody Wants to Die wrocławskie studio Critical Hit Games podjęło dobrą decyzję, by oprzeć swoją grę na Unreal Engine 5. Co prawda, niektórym modelom postaci przydałoby się poświęcić nieco więcej czasu, ale lokacje, oświetlenie, efekty cząsteczkowe – to wszystko robi tu fenomenalną wręcz robotę. Widać to zresztą na zdjęciach z gry. Weźcie jednak poprawkę na to, że w ruchu całość prezentuje się o niebo lepiej.

Cena i dostępność

Nobody Wants to Die zadebiutowało 17 lipca 2024 na trzech platformach – PlayStation 5, Xbox Series X|S oraz PC. Cena gry na poszczególnych platformach może się nieco różnić, z uwagi na trwające w tej chwili premierowe promocje. Aktualnie wygląda to następująco: PS5 – 114 zł (bądź 102,60 zł dla użytkowników PlayStation Plus), Xbox – 114 zł (aktualna promocja – 102,60 zł), PC (Steam) – 105,61 zł (aktualna promocje – 95,04 zł).

Warto zagrać? No ba, nawet trzeba

Rekonstruktor w działaniu - scena z gry Nobody Wants to Die
Nobody Wants to Die / własny zrzut ekranu

Nobody Wants to Die to z pozoru mały, wakacyjny „indyczek”, który raczej nie przebije czekających nas wkrótce dużych hitów. A jednak tytuł ten potrafił zaangażować mnie mocniej niż niejedna z ostatnio ogrywanych nowości. Detektywistyczna opowieść o mrocznej stronie transhumanizmu okazała naprawdę przyjemnym zaskoczeniem.

Zapewne zaraz posypią się na mnie gromy, to przecież tylko kolejny symulator chodzenia, w którym w zasadzie wszystko rozgrywa się jak po sznurku, a dokonane przez nas wybory są w większości iluzoryczne. Do tego dość krótki, bo całość może zamknąć się w 5–6 godzin. Owszem, z tym wszystkim się zgodzę. Ba, dorzucę nawet do tego swoje trzy grosze, bo niejednokrotnie irytowałem się na nieco zbyt rozwleczone rekonstrukcje i kłopoty z namierzeniem kolejnych śladów.

Kobieta w czerwonej sukience siedząca w zaciemnionym pokoju - scena z gry Nobody Wants to Die
Nobody Wants to Die / własny zrzut ekranu

Ale wiecie co? W ogólnym rozrachunku nie miało to dla mnie większego znaczenia. Cały czas coś pchało mnie tu bowiem do dalszego szukania śladów, przewijania czasu, by dostrzec dodatkowe poszlaki czy szperania wykrywaczem rentgenowskim oraz lampą UV po ścianach „bo może akurat coś przeoczyłem”. Czułem frajdę z każdej zrekonstruowanej sceny i powolnego dochodzenia do finału tej opowieści. I choć zakończenie mojej przygody, które nastąpiło po jakichś 8 godzinach zabawy (lubię eksplorację i „lizanie ścian” w grach), okazało się tym mniej szczęśliwym, to nie żałuje ani sekundy spędzonej z Nobody Wants to Die. To niezwykłe doświadczenie i niebanalna historia, która z pewnością utkwi wam w pamięci na długo.

Zdjęcie otwierające: Nobody Wants to Die / materiały promocyjne

Część odnośników to linki afiliacyjne lub linki do ofert naszych partnerów. Po kliknięciu możesz zapoznać się z ceną i dostępnością wybranego przez nas produktu – nie ponosisz żadnych kosztów, a jednocześnie wspierasz niezależność zespołu redakcyjnego.

Motyw