Tak Google zabija witryny – mniej niż połowa użytkowników klika wyniki wyszukiwania

5 minut czytania
Komentarze

Pod koniec stycznia na łamach Android.com.pl opublikowałem katastroficzny felieton na temat systemowych prób zawłaszczania przez Google usługi WWW. Wprowadzenie ustalanych arbitralnie ograniczeń w wyświetlaniu treści czy zmiany w manifeście rozszerzeń Chrome’a to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Dziś dysponujemy swoistym potwierdzeniem, że praktyki Google nie są tylko niezwykle zintensyfikowane. Są też skuteczne.

Google ewoluuje niepostrzeżenie

Google w rozwoju swoich usług internetowych przyjęło niezwykle sprytną mechanikę. Jeśliby spytać Kowalskiego, jak w ciągu ostatniej dekady zmieniła się wyszukiwarka Google czy Gmail, to zapewne stwierdziłby, że niewiele lub wcale. Bardziej zainteresowany zagadnieniem użytkownik wymieniłby zaś dodanie raptem kilku funkcji i odświeżenie interfejsu. Nieśpieszność tej ewolucji jest jednak pozorna. Zmiany, choć niewielkie, zachodzą bezustannie.

Google komunikuje je nie tyle końcowym użytkownikom, co deweloperom i dostawcom treści. Ci na zawołanie muszą się podporządkowywać arbitralnym decyzjom korporacji lub… spadać w odmęty wyników wyszukiwania. Pierwsze miejsca na liście wyników należeć będą do karnych i usłużnych partnerów Google. Tak było w przypadku popularyzacji Accelerated Mobile Pages. Wielu internautów zapewne wciąż nie dostrzega ich istnienia, jednak dla front-end developerów i wydawców implementacja AMP wymagała wiele pracy i wyrzeczeń. Sprzeciw oznaczał niebyt.

Skrawki zamiast wyników

Z jednej strony Google daje AMP i im podobne wynalazki. Z drugiej strony śmiało i bez ceregieli pobiera treści ze stron i wykorzystuje do własnych celów. Od lat do wyszukiwarki Google wprowadzane są coraz bardziej rozbudowane skrawki (ang. snippets). Jest to treść pobierana ze stron i wyświetlana bezpośrednio na liście wyników wyszukiwania w odpowiedzi na konkretne zapytanie użytkownika. Coraz częściej zdarza się, że Google nie daje nam już listy stron z odpowiedziami, lecz gotowe odpowiedzi. Często nie pyta wcześniej o zgodę autorów tych odpowiedzi. Przekonaliśmy się o tym w ostatnim czasie, gdy okazało się, że Google może „pożyczać” sobie teksty piosenek od grupy Gemius Media.

Dotąd jednak z naiwnością graniczącą z głupotą sądziłem, że wykorzystanie skrawków informacji zasysanych do wyników wyszukiwania jest wśród użytkowników marginalne. Że wrodzona człowiekowi dociekliwość pcha go dalej, do kolejnych witryn, a niekiedy i kolejnych stron wyników wyszukiwania. Bzdura, czego dowodzą dane zgromadzoną przez firmę SparkToro. Na podstawie 40 mln czerwcowych wyszukań pochodzących zarówno z urządzeń mobilnych, jak i pecetów, ustalono, że w USA aż 50,33% to tzw. wyszukiwania bezklikowe. Klikiem zakończyło się 45,25% pytań, zaś klikiem w treść reklamową 4,42%.

wyszukiwarka Google

Wyszukanie bezklikowe to oczywiście takie, kiedy użytkownik otrzymuje odpowiedź na swoje zapytanie już na liście wyników. Na przykład w postaci skrawka, pobranego z witryny podglądu treści czy pierwszego akapitu artykułu z Wikipedii wyświetlanego często po prawej stronie od wyników. Jego ciekawość zostaje zaspokojona natychmiastowo.

Hortus conclusus

Według SparkToro przekroczenie połowy udziałów przez wyszukiwania bezklikowe to „kamień milowy w ewolucji Google z silnika wyszukiwania do zamkniętego ekosystemu”. W komunikacie, zamiast zamkniętego ekosystemu, pada specjalistyczne (acz barwne) określenie walled garden. Pochodzi ono od średniowiecznej tradycji prowadzenia przydomowych, oddzielonych murem ogrodów (łac. hortus conclusus). Na gruncie m. in. mediów odnosi się ono do zamkniętego układu usług, w którym dostawca ma pełną władzę nad przepływem informacji i możliwość izolowania odbiorcy treści od informacji spoza układu.

Wyszukiwarka Google nie jest już więc chwilowym przystankiem, kierunkowskazem czy nawet magistralą, lecz ogrodem otoczonym murem. Znajdziemy w nim najsłodsze owoce i najpiękniejsze kwiaty. Za jego murami czujemy się tak dobrze, że coraz rzadziej mamy ochotę je opuszczać.

Zachwiany ekosystem

Relacje Google z wydawcami serwisów internetowych nigdy nie należały do łatwych. Przez lata można je było jednak zawrzeć w zależności nazywanej w naukach przyrodniczych mutualizmem. Wzajemnym uzależnieniem. Więzią, której zerwanie byłoby egzystencjalnym zagrożeniem dla obu stron. Nie ma Google bez treści dostarczanych przez witryny i nie ma witryn, jeśli nie pojawiają się w Google. Z tym wyłączeniem, że po pojedynczej witrynie poza jej wydawcą i społecznością nikt nie będzie płakał, a koniec Google w dobie dzisiejszej centralizacji Internetu trudno sobie w ogóle wyobrazić.

Przez lata względna równowaga w tym mutualizmie była zachowywana, na czym korzystali wszyscy: Google, dostawcy treści i ich odbiorcy. Dzięki badaniom SparkToro wiemy już jednak, że to nieaktualne. Dostawcy treści przestają być dostawcami, stają się wyłącznie autorami, a dostarcza je wyszukiwarka Google. W zamkniętym ogrodzie internauta dostaje wszystko na tacy. Nie zachodzi już potrzeba przekierowywania dalej, na strony główne czy wpisy blogowe.

A jeśli te nie będą wyświetlane, to ich autorzy nie będą mogli zarabiać na umieszczanych tam reklamach. To z kolei zmusi ich do szukania innych form spieniężania ruchu. Na przykład poprzez publikowanie coraz bardziej poniżających form reklamy natywnej, czyli tzw. artykułów sponsorowanych. Tych nie lubi nikt. Ze zrównoważonego mutualizmu, kiedy choćby częściowo zadowolone (a już na pewno wzajemnie od siebie uzależnione) były wszystkie strony, przechodzić będziemy stopniowo w zależność antagonistyczną. Ekosystem, w którym każdy chce pożreć każdego.

Fotografia główna: wejście do zamkniętego ogrodu w Farmleigh w Dublinie, domena publiczna.

Motyw