android

Technopopulizm w Mountain View, czyli prywatność na Google I/O

5 minut czytania
Komentarze

Za nami jest już tegoroczna odsłona konferencji deweloperskiej Google I/O. Choć oczy wielu zwrócone były przede wszystkim na nowe smartfony z linii Pixel, to impreza obfitowała w znacznie donioślejsze wydarzenia, uwagę należy zwrócić na przyjęcie założenia, że Android jest odtąd systemem „Kotlin-first”, nie bez znaczenia jest niemal całkowita nieobecność na Google I/O zapowiedzi dotyczących Fuchsia OS. Ja jednak pozwolę sobie na skomentowanie artykułu na temat prywatności, jaki przy okazji Google I/O opublikował na łamach The New York Times sam dyrektor wykonawczy Google, Sundar Pichai.

Prywatność pod publiczkę

Lejtmotyw publikacji to prywatność. Fakt faktem, że podczas I/O ogłoszono co najmniej kilka decyzji, dzięki którym użytkownicy będą mieli większy wpływ na przetwarzanie ich własnych danych. Niemniej felieton aktualnego szefa Google ma inną funkcję – nie znajdziemy tam konkretnych obietnic, nie uświadczymy technicznych detali dotyczących ochrony danych użytkowników. Zamiast tego mamy dobitny przykład nowego podejścia korporacji IT do zagadnienia prywatności – podejścia, które ma znaczenie nie techniczne, lecz wizerunkowe. Nie bez powodu artykuł Pichaia ukazał się na łamach The New York Times, a nie na przykład bloga Keyword.

Sundar Pichai, szef Google.

Sundar Pichai, dyrektor wykonawczy Google.

Już w tytule, który znajduje swoje rozwinięcie w dalszej treści, dopatrzono się przytyku wobec Apple. „Prywatność nie powinna być dobrem luksusowym” – pisze szef Google. Nie sposób się z tym nie zgodzić, choć trzeba przyznać, że model biznesowy bazujący na założeniu „nasze urządzenia są tak drogie, że nie musimy handlować twoimi danymi” przekonuje wielu. Ale nie Sundara Pichaia. Według niego powinniśmy dążyć do sytuacji, w której zjedliśmy ciasteczko i wciąż mamy ciasteczko. Przykładem mają być właśnie usługi Google: „tak, używamy danych, by czynić nasze produkty pomocnymi dla każdego. Ale także chronimy informacje o tobie” – zaznacza Pichai.

Mieć ciasteczko i zjeść ciasteczko

Obok takich deklaracji nie sposób przejść obojętnie. Niebagatelny wpływ na to, jak dziś wygląda Internet, miał bowiem model biznesowy przyjęty przez jedną konkretną usługę. Chodzi o Gmaila. W jednym z felietonów wspominałem, że w przypadku jego popularyzacji doszło do pewnej wymiany – zgodziliśmy się na przetwarzanie treści maili, spełniając najczarniejsze koszmary futurystów lat 90., uzyskując w zamian dostęp do wysokiej jakości usługi za darmo. Ale teraz szef korporacji dostarczającej tę usługę deklaruje, że nie ma mowy o żadnej wymianie, zaś sama korporacja w kieruje się wyłącznie zamiarem dostarczania przydatnych narzędzi „for everyone”.

Artykuł Sundara Pichaia przybiera niekiedy formę apelu, odezwy: „.Dla nas prywatność nie może być dobrem luksusowym oferowanym tylko tym ludziom, których stać na zakup produktów i usług premium. Prywatność musi być w równym stopniu dostępna dla każdego na świecie”. Niełatwo jest jednak odpowiedzieć, do kogo ten apel jest kierowany. Wszak kto ma większy wpływ na to, jak dziś rozumiana jest prywatność w Sieci niż dostawca najpopularniejszej na świecie wyszukiwarki, poczty elektronicznej oraz sieci reklamowej? Prywatność w Internecie definiuje dziś Google i wszelkie apele i nawoływania Sundar Pichai powinien kierować w pierwszej kolejności do siebie, nie zaś przyjmować pozę technicznego kaznodziei.

Prywatność się sprzedaje

Najwięcej zastrzeżeń wzbudza jednak fragment, który pozwolę sobie zacytować w całości:

„Dla każdego” to rdzeń filozofii dla Google; jest wbudowany w naszą misję tworzenia produktów, które są uniwersalnie dostępne i użyteczne. To dlatego Wyszukiwarka działa tak samo dla każdego, niezależnie od tego, czy jesteś profesorem na Harvardzie, czy studentem w wiejskich regionach Indonezji. I to dlatego w równym stopniu troszczymy się o doświadczenie na tanich telefonach w państwach, które dopiero są cyfryzowane, jak i o doświadczenie na najdroższych telefonach.

Na oficjalnym blogu Keyword istnieje osobna sekcja tematyczna o nazwie „Kolejny miliard użytkowników”, gdzie publikowane są komunikaty dotyczące nowości w tzw. państwach szybko rozwijających się. Nie należy jednak oszukiwać się, że kolejny miliard użytkowników to coś innego niż kolejny miliard klientów i danych do przehandlowania. Teraz jednak, za sprawą artykułu na łamach The New York Times, przekonuje się nas, że chodzi tak naprawdę o pomaganie ludziom, a nie gromadzenie o nich informacji i spieniężanie ich. Jawna transakcja, jakiej doświadczyliśmy 15 lat temu, gdy startował Gmail, odeszła w niebyt na rzecz gadki o naprawianiu świata.

Osobną kwestię stanowi kłam tkwiący w twierdzeniu, że Wyszukiwarka Google jest taka sama dla każdego. Wyniki są dziś na tyle spersonalizowane, że mamy do czynienia ze zjawiskiem bańki filtrującej – zamykania użytkowników w środowisku ich własnych preferencji, a w rezultacie uniemożliwienia im pozyskiwania nowych źródeł informacji. Nie będzie przesady w twierdzeniu, że nie ma dwóch takich samych stron z wynikami wyszukiwania – Google uczyniło atut z dostosowywania treści do gustów użytkowników, o których informacje zbiera na podstawie śledzenia ich wyborów w Internecie. O „wyszukiwarce działającej tak samo dla każdego” mowy być nie może.

Artykuły zamiast ochrony

Niestety, artykuł Sundara Pichaia jest jedynie przejawem szerzej rozlewającego się nurtu. Mamy tu bowiem do czynienia z zawłaszczeniem prywatności na potrzeby argumentu sprzedażowego. W kwestii ochrony danych w ciągu ostatnich lat zmieniło się niewiele, zachwalane także w artykule szefa Google europejskie rozporządzenie o ochronie danych to w praktyce farsa. Wzrosła jednak wrażliwość konsumentów, szczególnie po skandalu Cambridge Analytica. W rezultacie zamiast ochrony danych mamy artykuły mające na celu przekonywać nas, że dane są chronione. Jest to modne, cenione, chwytliwe i opłacalne, ale jest również zwyczajnie niesmaczne.

Motyw