Kilka dni temu miałem okazję obcować z najnowszym dziełem Apple – iPhonem 6s. Z zewnątrz smartfon praktycznie nie różni się od poprzednika. Diabeł tkwi jednak w szczegółach, a konkretniej w jego wnętrzu i funkcjach. Tak zwany „killer feature” tego urządzenia to 3D Touch mocno promowane przez firmę. Ma ona zrewolucjonizować sposób w jaki korzystamy z ekranu dotykowego. Każde kliknięcie wyświetlacza ma być odczuwalne w sposób, jakbyśmy dotykali lekko uginającą się pod wpływem nacisku naszego palca powierzchnię (np. klawisz komputera). W teorii wygląda to ciekawie. Jaka jest praktyka?
3D Touch to nie pierwsza zabawa firmy z tą technologią. Zastosowana została ona w MacBookach pod nazwą Force Touch. W komputerach mobilnych funkcja ta sprawuje się naprawdę nieźle (faktycznie czuć jakby touchpad się uginał, a w rzeczywistości tak nie jest – testowałem osobiście). Wydawało mi się, że podobny efekt uzyskamy w najnowszym flagowcu Apple. Jakie było moje zdziwienie, kiedy pod naciskiem mojego palca wyczułem jedynie lekką wibrację. Niestety nie poczułem efektu wciśnięcia klawisza od komputera. Efektu „wow” w mojej głowie nie było.
Co zatem jest takiego ciekawego w tej technologii wykorzystanej na smartfony? Szczerze pisząc – nie wiem. Jeżeli chodzi o przypisywanie poszczególnych akcji do 3D Touch, to samo można osiągnąć wykorzystując np. długie kliknięcie palcem danej ikony. Ubieranie tego w otoczkę marketingową jest sprytnym posunięciem, zresztą bardzo w stylu Apple. Jednak nie jest to tak „fajna” funkcja jaką było Touch ID swego czasu. Przyznam, że po prostu jestem rozczarowany, bo spodziewałem się rewolucji, która okazała się niewielkim udogodnieniem.